Monday, September 25, 2023

[PL] Prawdziwy problem z muzułmanami w Europie

Wielu publicystów próbując zgłębić temat wsiąka głęboko w tematyką religijną i nikt z nich nie zauważa, że to jest w istocie ślepy zaułek. Nic więc dziwnego, że nie wychodzi im z tego żadna podpowiedź do rozwiązania problemu, a jedyne, co się komukolwiek udaje wymyślić, to segregacja rasowo-religijna ludzi przed wpuszczeniem ich do Europy - na którą z oczywistych powodów żadne władze żadnego kraju w Europie nie przystaną. I to nie tylko z uwagi na obecnie obowiązującą ideologię, ale też dlatego, że taka segregacja naraża każde państwo na ciężkie starcia na arenie międzynarodowej, plus najróżniejsze wynikające z tego reperkusje. I tak bezużyteczna publicystyka sobie, państwa sobie, a problem narasta. 

Podstawowym problemem tych publicystów jest w szczególności mylenie muzułmańskiej identyfikacji z religijnością.

Islam nie był nigdy ruchem religijnym, tylko politycznym, a religijność była tylko jego motorem - dokładnie jak judaizm w czasach Jezusa. Cały problem z islamem w krajach europejskich nie bierze się zatem z przyczyn religijnych, tylko właśnie ściśle politycznych. Zagrożenie nie istnieje ze względu na wiarę, tylko nad przekładanie pozornie "religijnych" zasad na życie społeczne, w tym przestrzeganie wspólnego prawa.

O ile w Europie zarówno są ludzie wierzący, jak i niewierzący, większość - z wyjątkiem lewactwa - ceni dokładnie te same pryncypia Europejskiej cywilizacji, niezależnie od tego, że powstały one na gruncie chrześcijańskim. Powstało zresztą właśnie dlatego, że religia z polityką były do pewnego czasu bardzo ściśle związane - i w Średniowieczu dotyczyło to tak samo chrześcijaństwa. Tyle że w przypadku chrześcijańskich światów uległo to zmianie - jest to już tylko prywatna sprawa człowieka, oficjalnie nie przekładana na sprawy polityczne - a islam pozostał właśnie ruchem ściśle politycznym z religijną otoczką.

Dlatego szukanie punktu podziału w religii jest chybione. Islam w Europie stanowi problem zatem nie tyle z uwagi na "odmienność kultury" (whatever it means), ile dlatego, że islam jest w istocie kultem ludzkiej potęgi, gdzie władzę i bogactwo zdobywa się siłą i przemocą. Tak mogą funkcjonować tylko społeczeństwa, które mogą żerować na zewnętrznie dostępnych zasobach, w tym produkowanych przez innych. W historii były to różne rodzaje zasobów - zarówno niewolnictwo, jak i później ropa naftowa, a współcześnie także systemy socjalne "bogatych" europejskich społeczeństw. Zresztą ropa naftowa to też dość ciekawy temat - nie odkryły jej, ani nie rozpoczeły wydobywania muzułmańskie państwa. Zrobili to Brytyjczycy, którzy te tereny swego czasu kolonizowali - oni mieli do tego technologię i oni zbudowali instalacje wydobywcze, i oni potem wyprowadzili się stamtąd zostawiając im w prezencie maszynkę do robienia pieniędzy w ilościach przekraczających wyobrażenie przeciętnego człowieka. I równocześnie sowitego sponsora dowolnej ideologii, która może sobie trwonić do woli wszystkie możliwe zasoby.

Nie ma wśród krajów muzułmańskich ani jednego takiego, który by dorobił się wielkiego majątku i utrzymał duże wpływy na świecie mając do dyspozycji jedynie żyzną ziemię i ograniczony zbiór minerałów - coś tego typu np. jak teren Korei (jednej i drugiej). Gdzie trzeba cenić pracę, ale równocześnie motywacja do pracy musi wynikać z obiecanej nagrody w postaci zysków. To wymaga też pełnej równości wobec prawa i bezwzględnej jego egzekucji, braku żerowania jednych na pracy drugich, a także swobody inwestowania własnych pieniędzy. W takim systemie jednak nie premiuje się siły i przemocy. Jest to zarezerwowane dla organizacji obronnych (wojska i policji, czy także agencji ochroniarskich), a u zwykłych obywateli wręcz muszą być one bezwzględnie tępione. W wolnych krajach wolność osobista podlega ochronie państwa i jest przez nie gwarantowana - a nie osobiście przez kogoś wywalczona i utrzymywana kosztem wolności innych, ani też jakkolwiek ograniczona nakazem państwa.

Z tym ostatnim mieliśmy zresztą do czynienia całkiem niedawno w systemach komunistycznych, ale państwa o takim podejściu do obywateli nadal dziś funkcjonują. Tu skądinąd warto podkreślić, że państwo, które wydziela ludziom skrawek wolności osobistej i surowo egzekwuje stworzone na ten użytek nakazy prawne, to opis grupy, do której kwalifikują się zarówno państwa muzułmańskie (typu Iran), jak i Chiny, gdzie skądinąd muzułmanie są tępieni.

Islam, tak jak system w Chinach, to systemy feudalne. Co prawda każdy feudalizm prędzej czy później musi się zawalić, jak to się stało z nimi w Europie, w tym np. ZSRR. Ale: "ten kolos [na glinianych nogach] jeszcze padając niejednego przygniecie". Kraje Europy muszą zacząć wdrażać jakieś rozwiązania problemu, jak nie chcą do tego doprowadzić. Można nic nie robić i liczyć na to, że te systemy też się zawalą - ale komunizm w Europie trzymał się dobre 40 lat i kosztował życie i majątki milionów ludzi.

Szkopuł w tym, że tak naprawdę problem nie zasadza się ani na islamie, ani na odmienności kulturowej, ani na problemach z integracją, co więcej, problem w istocie nie dotyczy wyłącznie imigrantów.

Problemem tym jest coś, co państwa Europy i USA ostatnio robią na dużą skalę, nie robiły tego jeszcze 100 lat temu, a można by nazwać "hodowaniem darmozjadów". Gdy państwa prowadzą politykę hodowania darmozjadów, łatwym do przewidzenia efektem jest przyrost ilościowy darmozjadów, zanikanie "ciężko pracujących", konieczność obciążania tych ostatnich coraz wyższymi podatkami, oraz przewalanie pieniędzy, które miałyby służyć rozwojowi gospodarki, "na przepał". W przypadku imigrantów jest to tylko zwielokrotnione, bo oni przecież biedni migranci przyjechali z krajów ogarniętych wojną, mają traumę, a równocześnie nie znają tutejszej cywilizacji, więc muszą dostawać zapomogi w wysokości, o której lokalny bezrobotny, czy samotna matka, mogliby tylko pomarzyć.

Dlatego jedynym sensownym rozwiązaniem jest stworzenie ścisłych kryteriów ludzi, którzy z określonego powodu mieliby otrzymywać zapomogę socjalną. Np. inwalidów, samotnie wychowujących, oraz specyficzne wsparcie resocjalizacyjne dla ludzi nie radzących sobie na rynku pracy, nic poza tym. Uchodźcy natomiast - zgodnie z prawem opartym o istniejące konwencje ONZ - powinni być po pół roku przebywania na terenie docelowego kraju deportowani (i nie wpuszczani z powrotem na podstawie identyfikacji przez odciski palców). Chyba, że w ciągu tego pół roku nauczą się wystarczająco języka i zawodu, po którym będą w stanie ubiegać się o legalną imigrację.

Oraz, druga sprawa, o której niestety choć oczywista, nadal należy wspomnieć: bezwzględna równość wobec prawa, zarówno względem przywilejów, jak i egzekucji prawa. Obecnie słyszy się dużo informacji, jak to np. jeden, co spowodował wypadek samochodowy ze skutkiem śmiertelnym, nie stracił nawet prawa jazdy, ludzie z udowodnionym morderstwem z premedytacją dostają 3 miesiące w zawieszeniu, a gwałciciele nawet żadnych zawiasów - i to wszystko dotyczy oczywiście ludzi, którzy nie wychowali się od pokoleń na tych ziemiach. To wszystko dzieje się, bo ludzie nie reagują i nie widzą, że zwyczajnie w swoim własnym kraju stają się "Untermenschen".

No więc co, wystarczy bezwzględnie egzekwować równość wobec prawa, a od imigrantów wymagać, by albo przyjechali normalnie pracować, zarabiać i płacić podatki, a jak nie chcą, to niech sobie jadą gdzie indziej? Dokładnie tak.

A co z ich niedostosowaniem kulturowym? Faktem jest, że europejskie kraje musiały czasem dostosowywać swoje prawo do sytuacji, które bez tych ludzi byłyby nie do pomyślenia, jak np. zakaz noszenie chust w szkołach we Francji, czy zakaz chodzenia na kąpieliska w "kombinezonach". Ale w praktyce nikomu na basenie nie przeszkadza, jak kobieta pływa w stroju utrudniającym jej ruchy i ciążącym nasiąkniętą wodą, natomiast na pewno zdecydowanie przeszkadzają ludzie wszczynający bójki, zarówno na basenie, jak i w szkołach, o różnych innych miejscach publicznych nie wspominając. Czy można z tym coś zrobić? Tak, nawet w przypadku nieletnich - jak rodzic będzie musiał zapłacić tysiaka kary za burdę, którą syn zrobił w szkole, a za recydywę może stracić prawa rodzicielskie, problem zostałby szybko rozwiązany. A ci, którzy przyjechali żerować na socjalu, po prostu wyniosą się sami do innych, naiwnych krajów.

Nie ma żadnego problemu z odmiennością kulturową, religijną, rasową, czy cokolwiek takiego. Jest po prostu wspólny kod zachowania się, pod który wszyscy powinni podlegać, i który nazywa się prawo. A co nie jest zakazane prawem - jest po prostu dozwolone i nikt nie ma z tym problemu.

Monday, April 11, 2022

Strzyżenie owiec (by Synxchaosu)

 (Tekst opublikowany przez @synxchaosu@twitter z konta @unveilNEWS@twitter)

Pieniądz lubi ciszę, dlatego zróbmy hałas.

Historia o tym, jak banki na papierze kreują rzeczywistość, aby generować rekordowe zyski na odsetkach od kredytów, czyli skok stulecia na WIBOR.

Koniecznie podajcie wątek dalej! Niech się niesie!


1. Temat jest skomplikowany, jednak postaram się go przedstawić w możliwie przystępnej dla każdego formie.

Wątek w początkowym założeniu miał dotyczyć wielu pobocznych aspektów, ostatecznie postanowiłem się skupić na wskaźniku WIBOR oraz stopie lombardowej.

Zaczynamy.

2. WIBOR to stawka, po której banki komercyjne pożyczają sobie nawzajem pieniądze, czyli po prostu cena pieniądza na rynku międzybankowym.

3. Kluczowe jednak jest to, że wskaźnik WIBOR decyduje o odsetkach od kredytów hipotecznych, kredytów inwestycyjnych, kredytów obrotowych, limitów odnawialnych, kart kredytowych, leasingów. Innymi słowy – o odsetkach praktycznie od wszystkich produktów bankowych.

4a. Wskaźnik WIBOR musi się mieścić w przedziale pomiędzy stopą depozytową i stopą lombardową.

Informację taką znajdziecie w wielu źródłach, również związanych z Narodowym Bankiem Polskim.

Tu informacja ze strony infor.pl:


4b. Wskaźnik WIBOR powinien być wyższy od stopy depozytowej, a niższy od stopy lombardowej. Pokazuje to wykres z broszury NBP z lat 2005-2020, gdzie umieszczono wskaźnik WIBOR 3M. Nie będę omawiał stopy depozytowej, skupię się na stopie lombardowej.

5a. Stopę lombardową ustala Narodowy Bank Polski.

Dlaczego stopa lombardowa ma tak duże znaczenie? To poziom oprocentowania, jaki stosuje Narodowy Bank Polski, gdy pożycza pieniądze bankowi komercyjnemu.

5b. Nie ma sensu, aby bank komercyjny brał pożyczkę drożej niż po stopie lombardowej, skoro na taki właśnie procent może pożyczyć pieniądze w Narodowym Banku Polskim. Byłoby to niczym nieuzasadnione i przede wszystkim nosiło znamiona działania na własną szkodę.

6. Do czasu objęcia w administrowanie wskaźnika WIBOR przez spółkę GPW Benchmark nie było w tym stuleciu w Polsce sytuacji, aby WIBOR 3M bądź WIBOR 6M przewyższał stopę lombardową. Na omawianiu właśnie tych dwóch wskaźników WIBOR się skupię.

7a. Zagregowałem dane od 2001 roku, umieściłem w tabeli informację o stopie referencyjnej, lombardowej oraz o najwyższym poziomie wskaźnika WIBOR 3M oraz WIBOR 6M w miesiącu, w którym Narodowy Bank Polski zmieniał poziom stóp procentowych.

7b. Dodałem również informację o tym, czy wybrany wskaźnik WIBOR miał na przestrzeni miesiąca, kiedy zmieniały się stopy procentowe, wartość niższą niż stopa lombardowa, której nie może przekraczać.

Jedno zestawienie obejmuje 10 lat, drugie zestawienie okres od 2001 roku.



8. Banki nie muszą obecnie pożyczać pieniędzy, ani od innych banków komercyjnych ani od NBP.

Klienci mają zdeponowane środki pieniężne w bankach na bardzo niskim oprocentowaniu. To jest swego rodzaju pożyczka udzielona bankowi przez posiadaczy oszczędności.

9a. Wróćmy do spółki GPW Benchmark. Dnia 17 grudnia 2020 roku KNF zezwoliła tej spółce na opracowywanie wskaźników WIBOR. Spółką GPW Benchmark zarządza Zbigniew Minda.



9b. Gdy Mateusz Morawiecki był Ministrem Finansów, Zbigniew Minda był Dyrektorem Departamentu Rozwoju Rynku Finansowego w Ministerstwie Finansów.

Gdy Matusz Morawiecki został premierem, niedługo potem Zbigniew Minda został prezesem GPW Benchmark.

10a. Doszło do absurdalnej sytuacji. Rada Polityki Pieniężnej przestała decydować o ramach procentowych, w jakich musi znaleźć się wskaźnik WIBOR (do 2021 roku zawsze ten wskaźnik mieścił się między stopą depozytową a lombardową).

10b. Rada Polityki Pieniężnej nie decyduje już o tym, jaką kwotę odsetek zapłacą klienci od zobowiązań względem banku. Decyduje o tym obecnie wyłącznie spółka GPW Benchmark.

11a. Wskaźnik WIBOR 3M oraz WIBOR 6M powinien wynosić obecnie poniżej 5%, bo tyle wynosi obecna stopa lombardowa. Na dziś WIBOR 3M wynosi 5,26%, a WIBOR 6M wynosi 5,56%.

Oba te wskaźniki w tym miesiącu stale będą jeszcze wzrastać.

11b. WIBOR każdego miesiąca ucieka coraz bardziej stopie lombardowej.

Na koniec grudnia 2021 r.:

stopa lombardowa: 2,25%
WIBOR 3M: 2,54% [+0,29%]
WIBOR 6M: 2,84% [+0,59%]

Na koniec marca 2022 r.:

stopa lombardowa: 4,00%
WIBOR 3M: 4,77% [+0,77%]
WIBOR 6M: 5,05% [+1,05%]

11c. Wskaźnik WIBOR wyższy o 0,01% powoduje wzrost zysków banków liczony w milionach złotych. Wskaźnik WIBOR wyższy o 1% to zyski banków liczone już w miliardach złotych w skali roku.

12. Podmiot GPW Benchmark jest spółką akcyjną, więc Prezes Zarządu Zbigniew Minda odpowiada za wszystko w ograniczonym zakresie, mimo że firma GPW Benchmark odpowiada za administrowanie danymi, które decydują o finansach milionów Polaków.

13. Jak ustalany jest wskaźnik WIBOR przez firmę GPW Benchmark? W dni robocze spółka GPW Benchmark do godziny 11.00 zbiera dane od 10 komercyjnych banków (może być mniej), odrzuca skrajne propozycje, z reszty wyciąga średnią arytmetyczną i publikuje wskaźnik WIBOR.

14. Ustalanie wskaźnika WIBOR powinno się odbywać na podstawie transakcji międzybankowych, ale zdarza się, że takiej transakcji nie ma nawet jednej w miesiącu - w takiej sytuacji WIBOR ustalany jest uznaniowo, na podstawie deklaracji przedstawicieli banków.

15. Wskaźnik WIBOR wyższy od stopy lombardowej świadczy wyłącznie o tym, że bank komercyjny wolałby pożyczyć pieniądze od innego banku komercyjnego na gorszych warunkach niż od NBP. To absurd. I sytuacja mająca miejsce wyłącznie na papierze.

16a. Zniszczone zostały zasady, które obowiązywały od zawsze. Komisja Nadzoru Finansowego niczego nie nadzoruje, więc powinna zostać zlikwidowana. Rada Polityki Pieniężnej o niczym nie decyduje, więc powinna zostać zlikwidowana.

16b. Na konferencje prasowe nie powinien już wychodzić Adam Glapiński, a przedstawiciel GPW Benchmark i komunikować, co ustalił wraz z komercyjnymi bankami, bo nikt inny za nic już w Polsce nie odpowiada, jeżeli chodzi o sektor bankowy.

KONIEC! 

Thursday, June 6, 2019

[PL] Strategiczne sektory gospodarki

Rozczarował mnie wielce Jakub Bożydar Wiśniewski swoim wpisem o strategicznych sektorach gospodarki.

Wątpię, żeby przekonało zwolenników tego określenia do choćby zwrócenia na to uwagi. Zacznijmy od początku.

1. Niezbędne zasoby

Oczywiście dla pojedynczego człowieka najważniejsze jest, żeby mieć co jeść, w co się ubrać, gdzie mieszkać no i oczywiście za co żyć. Przy czym z pewnym prawdopodobieństwem te drobne rzeczy człowiek jest w stanie zapewnić sobie sam, czy też w małej grupie można być do tego stopnia jeszcze samowystarczalnym. Jednak człowiekowi współczesnemu niezbędne do życia są też środki transportu, czy oczywiście tak zwane "media" doprowadzone do mieszkania, czyli woda, prąd, gaz i odprowadzanie ścieków. To już nie są zasoby, które grupka ludzi mogła by sobie zapewnić sama, a trudno sobie dziś bez nich wyobrazić życie.

Z tego względu niektórzy dostarczyciele zasobów uważa się, że "muszą istnieć" i "ludzie muszą mieć zapewnione, że te zasoby będą dostępne". Nie chodzi tutaj o to, że zapewnienie tych zasobów jest ważniejsze od innych, tylko raczej o to, że jest ono uważane za bardzo ważne, a jednocześnie istnieje pewne duże ryzyko, że może nastąpić ich niedobór.

I o to właśnie chodzi ze "stategicznymi zasobami". Teza, że poprzez ich odcinanie państwo potencjalnie mogłoby uciszać niewygodnych ludzi, tylko potwierdza, że natura tych zasobów rzeczywiście jest dokładnie taka, jak powyżej opisana. Przecież państwo nie mogłoby tak samo utrzymywać władzy nad ludźmi ograniczając im żywność, czy ubrania, bo to coś zawsze ktoś gdzieś wytworzy, prawda?

I te właśnie zasoby podlegają definicji "strategicznych sektorów gospodarki", a konkretnie firmy wytwarzające te zasoby za takie się uważa.

To jest oczywiście dopiero jedna możliwość. Drugi typ strategicznych sektorów gospodarki to są przedsięwzięcia o ogromnych zyskach, w szczególności w dużym stopniu zasilających budżet państwa. Gdyby takie przedsiębiorstwo nagle się załamało, budżet straciłby olbrzymie wpływy i być może konieczne byłyby cięcia lub dalsze zadłużanie się.

2. Strategiczność a państwowość

No więc właśnie; te "strategiczne sektory gospodarki" uważa się za absolutnie konieczne, niezbędne do działania i państwo musi dołożyć starań, żeby one pracowały jak najlepiej.

Ale przepraszam, jak ma się jedno do drugiego?

No właśnie. Pokutuje w tym stwierdzeniu po raz kolejny mit o tym, że "prywaciarz to nie wiadomo jak tam coś przewali, a państwo to z obowiązku o to zadba". Wspominałam już o tym raz w tym artykule. Trudno mi nawet spekulować, skąd niektórzy biorą takie przekonanie, ale niestety jest ono całkowicie pozbawione podstaw.

Jaki jest generalnie cel "szczególnego dbania o strategiczne sektory gospodarki"? Otóż cel jest bardzo prosty - owe "strategiczne sektory" powinny działać, powinny dostarczać zasoby, które mają dostarczać, powinny nie popadać w żadne tarapaty finansowe, nie zadłużać się, nie odstraszać dobrych fachowców i oczywiście sprzedawać te zasoby po jakiejś uczciwej cenie.

Rezultat takich oczekiwań w oczach prymitywów wygląda na to że jest do zaspokojenia tylko przez własność państwową - państwo po prostu nakazując odpowiednie założenia do spełnienia wymusi je na przedsiębiorstwie. Tak, czy nie?

3. Sterowalność gospodarki

Problem w tym, że jak już wielokrotnie zostało to dowiedzione, rząd nie potrafi magicznie sterować każdym współczynnikiem w gospodarce. Rząd nie może spowodować wyższych zarobków, spowodować mniejszego bezrobocia, ani tym bardziej zapewnienia strategicznych zasobów. Nikt też nigdy nie udowodnił istnienia korelacji między rządowym nadzorem, a dobrymi wynikami firmy. Nie istnieją nawet żadne przesłanki, jakoby taki wpływ mógł istnieć nawet w teorii.

Z drugiej strony, znamy różne zjawiska ekonomiczne - jak wiemy, ekonomia opiera się głównie na matematyce i psychologii - w których dostrzeżono określone zależności i wpływ jednych czynników na drugie. Tu możemy sobie więc łatwo wymienić, co jest nam potrzebne:

  • nie popadać w tarapaty finansowe: o firmę najlepiej dba jej właściciel, chyba że z jakiegoś powodu opłaca mu się zlikwidować firmę (ale patrz dalej)
  • nie zadłużać się: zbyt duże zadłużanie zwiększa ryzyko bankructwa i zostania gołodupcem, bo banki mogą mniej przychylnie pożyczać kolejne pieniądze
  • nie odstraszać dobrych fachowców: znów, im lepszych fachowców zatrudnisz, tym wyższy będzie zysk firmy, wyższy zysk, to więcej pieniędzy dla ciebie, czyli właściciel firmy, nagradzany owym zyskiem, zadba o to najlepiej
  • sprzedawać zasoby po uczciwej cenie: jeżeli te zasoby będzie dostarczać kilka różnych, konkurujących ze sobą firm o różnym profilu (żeby nie oligopol), to cena będzie może nie zawsze przystępna, ale na pewno najniższa z aktualnie możliwych
Oprócz tego oczywiście będzie też zawsze kilka czynników na które nie mamy wpływu i nie poradzą na to nic ani prywatny właściciel, ani państwo. W pozostałych przypadkach zarówno państwo jak i prywatny właściciel mają dokładnie te same możliwości wpływu. Różnią się jednak motywacją do takiego działania - spółki skarbu państwa, czego dowodów mamy wokół aż nadto, mają często tendencję do podlegania kaprysom polityków, czy też szalonym pomysłom kierownictwa, a żaden z nich nie bierze za firmę żadnej odpowiedzialności, bo przecież nie jest jej właścicielem!

4. Kompromis

Zostawianie wytwarzania zasobów całkowicie w prywatnych rękach niesie oczywiście ze sobą ryzyko, że np.:
  • wszyscy wycofają się z biznesu
  • duża liczba dostawców padnie, więc w związku ze spadkiem podaży wzrosną ceny
  • dostawcy prywatni będą śrubowali ceny
Dlatego niezbyt dobrym pomysłem jest prostackie stwierdzenie "niech państwo w ogóle przestanie to regulować, nie wtrąca się, nie interesuje się". Państwo jak najbardziej może w to ingerować i "dbać o strategiczne sektory gospodarki", tylko powinno swoje działania skupić wyłącznie na jednym: osiągnięciu podanych wyżej celów przy minimum własnego zaangażowania.

Przede wszystkim więc, nie ma żadnego uzasadnienia, dlaczego państwo miałoby być właścicielem firmy dostarczającej strategiczne zasoby. Zasoby może dostarczać dowolna prywatna firma, którą każdy może sobie założyć, może to być zagraniczny inwestor, może to być krajowy "Zdzichu", nie ma znaczenia. Przede wszystkim zaś, nie ma żadnego znaczenia fakt, czy ktoś sobie taką firmę stworzy na nowo - ma znaczenie to, czy istniejące firmy nie padną.

Dlatego państwo powinno co najwyżej stworzyć jakieś konsorcjum firm dostarczających dany zasób, w jakiś sposób te firmy za uczestnictwo w tym wynagradzać, ale mieć podpisane z nimi umowy, że będą dany zasób dostarczać - i mają go dostarczyć, w takiej cenie jak wynegocjowano. Państwo jednak musi mieć też wyznaczone ramy minimum, powyżej których nie powinno przyjmować dodatkowych firm do konsorcjum, ale także jeżeli któraś z firm nie wywiąże się z umowy, tak samo ją z tego konsorcjum wypisać i postarać się o dodanie do niego innej firmy.

Inaczej mówiąc - można zapewnić ciągłość dostarczania zasobów i inne wymagania co do strategicznych gałęzi gospodarki i nie ma żadnej potrzeby tworzenia w tym celu państwowej własności, a już na pewno państwowego monopolu, szczególnie że to akurat spowoduje większe trudności w spełnieniu powyżej wymienionych wymagań.

Szczególnie debilnie brzmią zresztą narzekania na to, że w danym kraju dostarczanie tych zasobów przeszło w ręce zagranicznych korporacji, które będą mogły sobie podwyższać ceny jak będą chciały. Obecnie w Polsce jest rzeczywiście taka sytuacja, ale proponuję najpierw dobrze sprawdzić, jak to się stało, że tak mało z tych wielkich firm jest w Polskich rękach. Ostatnio taki przypadek spotkał np. firmę autobusową Solaris, rdzennie Polską firmę, która została sprzedana inwestorowi z Hiszpanii. Jeżeli takie rzeczy się dzieją, czy to nie dowód na to, że prowadzenie firmy w Polsce jest obarczone na tyle wysokim ryzykiem, że lepiej już opchnąć ją komuś z zagranicy, niech on się sam użera z polskimi politykami i urzędnikami?

Nie wiem, czy tu o to chodzi, ale nie wygląda, żeby chodziło o cokolwiek innego. Jak na razie rynek telekomunikacji, przykładowo, też mógłby być uważany za "strategiczny", a jakoś wygląda dobrze, nie zanosi się na niedobór zasobów, a ceny całkiem dobrze kształtuje konkurencja między niemieckim T-Mobile a brytyjskim Vodafone. Nawet jeśli komuś by się wydawało, że tak na wszelki wypadek ten nadzór państwa może być potrzebny - w zupełności wystarczy sprowadzenie go do sygnatariusza umowy i zobowiązania firmy, które mogłoby być w skrajnym przypadku nawet rozstrzygnięte w sądzie arbitrażowym.

Friday, April 27, 2018

[PL] Co to jest "pokrycie pieniądza"?

Przy okazji różnych dyskusji, szczególnie w przypadku kryptowalut i konfrontacji ich z walutami emitowanymi przez państwowe banki centralne, często używane jest określenie "pokrycia". Waluty państwowe są lepsze, bo "mają pokrycie", ewentualnie istnieje jakiś "gwarant" tych pieniędzy i to ma podobno czynić je lepszymi, a przynajmniej pewniejszymi od kryptowalut.

Niestety, osoba używająca podobnego argumentu nie ma kompletnie pojęcia, o czym mówi.

Tzw. "pokrycie" pieniądza polega na tym, że pieniądz jest gwarancją, że bank centralny, który ów pieniądz wyemitował, posiada w swoim skarbcu odpowiednią rzeczywistą ilość zasobów o wartości, która podlega jedynie nieznacznym fluktuacjom, o odpowiednio odgórnie określonej ilości przypadającej na jednostkę monetarną. Na tyle, że w teorii, gdyby każdy zgłosił się do banku aby w zamian za te jednostki monetarne wydał mu odpowiadającą mu ilość owych zasobów (głównie mineralnych i najczęściej mówi się tu o złocie), to byłoby to fizycznie możliwe.

Jednak sam fakt istnienia reguły rezerwy cząstkowej powoduje, że za każdym razem, kiedy dowolny bank działający legalnie z użyciem tej waluty udziela kredytu, do obiegu zostają wprowadzone dodatkowe jednostki walutowe nie mające pokrycia, co oznacza, że całość pokrycia wszystkich wyemitowanych pieniędzy rozkłada się równomiernie na nową ilość pieniędzy. Co prawda po spłaceniu kredytu wydrukowane pieniądze są usuwane z rynku, ale to nie zmienia faktu, że cały czas gdzieś jakiś bank udziela kredytu, więc puste pieniądze są stale w obiegu i służą do robienia nowych pieniędzy.

Oczywiście ów spadek wartości pieniądza nie wynika bynajmniej z równomiernego rozkładania się zgromadzonego "pokrycia" na nową ilość pieniędzy, z dwóch powodów: po pierwsze, dla większości ludzi i tak skarbiec banku centralnego to bajka o żelaznym wilku, a po drugie, nawet gdyby tu o to chodziło, to wartość zgromadzonych w tym skarbcu zasobów i tak podlega zmianom wartości, gdyby przyjąć że zasób tego typu jest w obrocie handlowym. W istocie wartość pieniądza jest sterowana wyłącznie prawem podaży i popytu: im więcej zasobów można kupić za taką walutę (albo: "jest w obrocie handlowym" i dostępna do kupienia za taką walutę), tym większy jest na nią popyt. To oznacza, że zwiększenie ogólnej produkcji zasobów w obrocie handlowym w obszarze używającym tej waluty powoduje wzrost wartości waluty w stosunku do innych, ponieważ na określoną ilość jednostek walutowych przypada więcej towarów w obrocie handloym.

Zwracam na to uwagę, bo inflacja jak najbardziej może mieć miejsce w przypadku "parytetu złota". Załóżmy, że bank centralny nie emituje pustego pieniądza za pośrednictwem udzielających kredytu banków, a każda wyemitowana jednostka walutowa ma zawsze pokrycie w ściśle określonej masie złota na nią przypadającego. W takiej sytuacji, w przypadku załamania gospodarczego i obniżenia produkcji następuje nagle inflacja wynikająca z tego, że przy mniejszej ilości towarów wzrasta ich cena, co jest równoznaczne ze zmniejszeniem ilości dostępnych towarów do kupienia za tę walutę - co nie ma kompletnie nic wspólnego z wartością zgromadzonego w skarbcu banku centralnego złota.

Dodatkowy problem z pokryciem istnieje w takim sensie, że banki centralne bardzo chętnie ostatnio zamiast przechowywać w skarbcu zasoby mineralne, przechowują tam waluty innych banków centralnych. W efekcie, przykładowo, jak centralny bank USA posiada w skarbcu Euro, a EBC posiada w skarbcu dolary, to owe dolary mają pokrycie m.in w Euro, które przechowuje Amerykański bank, owe Euro z Amerykańskiego banku mają pokrycie w... dolarach, które przechowuje EBC, które to dolary... itd. - byłoby to śmieszne, gdyby nie to, że waluty obcych banków centralnych stanowią pokaźną część skarbca banków centralnych na całym świecie.

Co więcej, banki często drukują sobie nawzajem walutę wymieniając się nią, powyższy mechanizm robiąc metodą peer-to-peer bez jakiejkolwiek żenady. To się nazywa "linia swapowa".

Ten mechanizm, wraz z mechanizmem "rezerwy cząstkowej", został przyjęty przez współczesne zachodnie państwa jako rodzaj "kagańca" na bank centralny, luźniejszego niż parytet złota, ale nadal kagańca. W krajach, w których bank centralny może sobie walutę drukować kiedy chce i nie ma żadnego "kagańca" (Argentyna, Zimbabwe) rezultat można obserwować. Parytet złota to jest taki "kaganiec absolutny" - pieniądz musi mieć pokrycie; w istocie jednak emisja pieniądza z pokryciem w złocie niewiele się różni od emisji bez pokrycia, ponieważ różni się jedynie ściągnięciem z rynku złota i tym samym wzrostu jego wartości w stosunku do innych towarów, ale jeżeli złoto i tak nie jest używane w 99% transakcji, nie ma to kompletnie żadnego znaczenia. Jedynym istotnym rynkowo elementem tego całego mechanizmu jest inhibitor. Złoto, które bank centralny musi ściągnąć, by wyemitować pieniądz, jest jedynie inhibitorem emisji - tzn. powoduje, że emisja jest możliwa, ale trudna i kosztuje wysiłek, co wydatnie obniża ilość pieniądza, jaką można wyemitować w danym czasie.

Ów inhibitor - czy też "kaganiec" - na emisję waluty zatem istnieje też w przypadku współczesnej bankowości: bank centralny nie może sobie w ogóle emitować waluty wtedy, kiedy najdzie mu ochota. Oprócz linii swapowej, mamy tu tylko jedną możliwość: rezerwa cząstkowa.

Kiedy bank udziela kredytu, przelewa na konto kredytobiorcy pieniądze całkowicie wirtualne (tzn. nie pobrane z jego prywantego skarbca, tylko wykreowane z powietrza), ale bank w zamian za to przekazuje z własnych zasobów do banku centralnego swoje własne - realne tym razem - pieniądze jako tzw. rezerwę (chodzi o to, żeby bank nie mógł pożyczać tych samych pieniędzy wielokrotnie). Gdyby była to rezerwa całkowita, wtedy bank musiałby przekazać dokładnie te same pieniądze, które wirtualnie wyemitował, w przypadku rezerwy cząstkowej jest to tylko pewna część tej sumy. W efekcie zatem udzielając kredytu bank poświęcił tylko pewną część swoich własnych pieniędzy, a resztę wziął "z powietrza". Te wirtualne pieniądze są w obrocie rynkowym przez cały czas aż do momentu, kiedy kredyt jest spłacony, bo wraz z pieniędzmi, które kredytobiorca bankowi oddaje, bank centralny zwraca mu też odpowiednią część rezerwy, a udział wirtualnych pieniędzy w tych, które spłacił kredytobiorca jest "spalany" w znaczeniu, że musi zostać wirtualnie odjęty od wysokości konta tak jak został wirtualnie powiększony w momencie udzielania kredytu. Finalnie zatem cała wirtualna emisja pieniądza jest przywracana do stanu początkowego - niestety ów "stan przejściowy" kiedy kredyt jest spłacany trwa w praktyce wieczność, bo ciągle jakiś bank komuś udziela kredytu i ktoś go spłaca, więc po jednym spłaconym kredycie przychodzi tysiąc kolejnych. W efekcie nie jest to stała emisja pieniądza, co prawda, tylko utrzymywanie pewnego "balona" inflacyjnego, ale nie zapominajmy, że te wirtualne pieniądze służą pośrednio do robienia innych pieniędzy. Jak?

Cały myk z emisją pieniądza polega na tym, że pieniądz emituje się, a "pokrycie" zdobywa on poprzez spalenie zasobów, które zostały otrzymane na wymianę za pieniądz. W istocie bowiem nie ma żadnej różnicy, czy jeżeli np. w zamian za złotówki przywieziesz do NBP dwa wagony wody, a NBP weźmie tą wodę i odparuje, czy też róznoważną im ilość złota, a NBP będzie je przechowywał. Dopóki nie nastąpi próba wymiany pieniędzy na zasoby ze skarbca NBP, kwestia istnienia pokrycia lub nie nie ma żadnego znaczenia. Tak samo jak nie ma znaczenia złoto w skarbcu NBP, którego 99% ludzi na oczy nigdy nie widziało, a i w obrocie handlowym go nie używa. Ba, nie widziało go nawet 99% klientów Amber Gold.

Owo spalenie zasobów stanowi po prostu czynnik zwany powyżej inhibitorem (lub kagańcem): trzeba zużyć wysiłek i jakieś zasoby ściągnąć z rynku (bez pożytku dla nikogo), żeby wygenerować taki pieniądz. Nie ma znaczenia, czy istnieje pokrycie, bo inflacja i deflacja to zjawiska, które oznaczają jedynie zmianę ilości jednostek walutowych w obiegu w stosunku do względnej ilości i wartości zasobów w obiegu handlowym. Aby te zjawiska nie występowały, musiałoby się dziać coś takiego, jak magiczne znikanie jednostek walutowych, gdy spada ilość zasobów, i magiczne ich pojawianie się, gdy ilość zasobów wzrasta. Osiągnięcie tego jest niemożliwe z przyczyn oczywistych, więc trzeba pogodzić się z istnieniem tych zjawisk.

Natomiast aby istniała waluta wymienialna i możliwa do bezpiecznego użycia w obrocie handlowym, potrzebna jest waluta posiadająca inhibitor emisji. W przypadku banków centralnych owym inhibitorem jest prawo, które wierzymy, że jest przez bank centralny dotrzymywane, i polega na tym, że bank nie emituje pieniądza inaczej niż poprzez ściśle określone "kanały". Problem tylko polega tutaj na tym, że państwa bardzo lubią później majstrować przy prawie i dopuszczać różne skomplikowane sztuczki, które poskutkują nowymi, może i nadal utrudnionymi, ale dopuszczalnymi kanałami emisji.

Natomiast kryptowaluty są emitowane poprzez stworzenie pustego pieniądza ze śladowym prawdopodobieństwem. "Emisja" kryptowaluty polega na tym, że każdy kto jej używa, ma szansę "wykopać" jednostkę walutową, co ewentualnie może uprawdopodobnić poprzez aktywne poszukiwanie - przy czym istnieje maksymalna ilość jednostek w obiegu, a wraz z powiększaniem ich ilości w obiegu maleje prawdopodobieństwo emisji, a tak wyemitowan pieniądz po prostu spowoduje równie śladową obniżkę wartości wszystkich monet będących w obiegu. Skąd wiemy, że to jest bezpieczne? Stąd, że proces ewentualnej emisji, warunki niemożliwości emisji i zabezpieczenia przed oszustwem, to wszystko elementy całego systemu transakcji. Od pieniędzy emitowanych przez banki centralne różni się to zatem tym, że jest to system o "zamkniętej definicji" i nowe metody "kanałów emisji" nie mogą zostać wprowadzone do tego systemu.

Oczywiście dla 99% ludzi komentujących sprawę kryptowalut - w tym większości polityków - jest to kompletna czarna magia, więc nie dziwi mnie, że reagują na to podobnie, jak średniowieczna ciemnota na zmieniające się warunki ekonomiczne i próbujące znaleźć winnego w postaci "czarownic".


Saturday, December 2, 2017

[PL] Dlaczego współczesny konserwatyzm komuszy?

(Tekst powstał na podstawie twóczej analizy równie długiego tekstu krytykującego wykład Krzysztofa Karonia).

Wyświechtane ostatnio pojęcie kultury w konserwatywnym ujęciu zdaje się ignorować fakt, że owe "ugruntowane" reguły ktoś kiedyś musiał wymyślić i wypracować, więc mogą one temu procesowi ulegać także dziś. Człowiek ewoluuje, rozwija się, poznaje nowe rzeczy, umiejętności, informacje w ogólności, które zmieniają także jego sposób myślenia i postrzegania świata. O ile często ostatnio pojęcie "postępu" jest używane w "lewackim" rozumieniu, czyli w praktyce odkrywanie na nowo czegoś, co zostało już wielokrotnie w historii skompromitowane, sprowadzanie każdego postępu do takiej postaci jest kompletną ignorancją i tworzeniem "chochoła"; ignorowaniem oczywistego faktu, że gdybyśmy od zawsze negowali postęp, dziś żylibyśmy w lepiankach i chodzili z dzidą na tury, ewentualnie że postępu nie da się podzielić na techniczny, intelektualny i duchowy, bo w trakcie życia człowieka wszystkie mają miejsce równolegle. Jedyną postawą właściwą rozumnemu człowiekowi jest przyjęcie, że wszyscy mogli się w przeszłości mylić, ale mogli też mieć rację, co stanowi podstawę do przyjęcia lub odrzucenia danej reguły na podstawie samodzielnej, rzetelnej analizy, wolnej od niewczesnych emocji, będących często rzeczywistą podstawą pozytywnego postrzegania dawnych czasów, których nie było się świadkiem.

Każdy motyw działania człowieka sprowadza się do samozadowolenia i zysku w szeroko rozumianej gamie pojęć przezeń akceptowanej, i oszukiwanie się, że jest inaczej, jest bezcelowe i świadczy o niedojrzałości intelektualnej, gdyż jest to wiedza znana od setek lat. Nieważne, czy zyskiem jest dobro materialne, uśmiech innego człowieka, satysfakcja z podwyższonego poczucia własnej wartości, poczucie spełnienia, czy duchowej doskonałości, choć także zemsta, złośliwa satysfakcja, czy zadowolenie z własnego okrucieństwa i władzy, co zresztą do tego poczucia własnej wartości też się sprowadza. Nazywanie tego egoizmem jest niezgodne z ogólną, psychologiczną definicją tego zjawiska, obejmowałoby bowiem każdą motywację człowieka do działania. Prawdziwa definicja egoizmu wynika z rozróżnienia nie samych motywów działania, ale ich efektów ubocznych, dostrzeganych przez człowieka i będących też informacją uwzględnianą w motywacji - czy są dla innych neutralne, budujące, czy niszczycielskie, i ogólna definicja egoizmu określa tak tylko te ostatnie. Egoizm to działanie niszczycielskie dla innych, znane działającemu, lecz jest przezeń ignorowane lub wręcz sprawia mu przyjemność (jeśli niedostrzegane mimo oczywistych dowodów, wtedy egocentryzm). Krytyka tych motywacji musi zatem rozróżniać motywację z uwagi na efekty uboczne; ktoś, kto tego nie rozróżnia, jest intelektualnym pustakiem, typem "nie znam się, to się wypowiem".

Zysk osiągnięty przez podobnie sytuowanego człowieka w podobnej wysokości może być osiągnięty z zastosowaniem reguł będących równymi dla wszystkich, co daje możliwość każdemu osiągnięcia podobnych zysków, o ile posiada podobne umiejętności, i nie jest on wtedy krzywdzący dla nikogo. Krzywdzące byłoby, gdyby zysk został osiągnięty kosztem naruszenia równych reguł, złamania zasady konieczności przyzwolenia człowieka na uczestniczenie w interakcji i ponoszenia związanych z tym ewentualnych zysków i strat. Jeśli, bez złamania wspólnych reguł, zysk danego człowieka jest przez innego odczuwany jako strata, to jest to albo strata wynikająca z niego samego, albo subiektywne postrzeganie utraty potencjalnego zysku, który gdyby doszedł do skutku, byłby jedynie wynikiem korzystnego zbiegu okoliczności, a nie zasługą niego samego. Równocześnie zaś człowiek żyje w społeczeństwie zwykle dlatego, że samowystarczalne życie jest niezmiernie trudne i pracochłonne. Żyjąc bowiem w społeczeństwie ma się dostęp do zasobów, które istnieją tylko dzięki temu, że ktoś je wypracował, a to wynika z faktu, że ktoś posiadał motywację do działania, by je wypracować, a motywacja wynikała z chęci zysku. Każdy, kto bogaci się w społeczeństwie, dzieli się volens nolens ze społeczeństwem efektami ubocznymi tych zysków. Choć zdarza się, że niektorzy, świadomi tego faktu, próbują owe efekty uboczne ograniczyć, przez zwykłą zawiść, czy złośliwość, w istocie zysk z tego przedsięwzięcia jest złudny, gdyż pochłania również zasoby mogące służyć do wypracowania jeszcze większego zysku. Nawet jednak działania zgodne ze wspólnymi regułami, motywowane jednak złośliwością, zemstą, czy satysfakcją z gnojenia innych, w efekcie dają zysk ograniczony - w porównaniu z zyskiem motywowanym tylko chęcią samodoskonalenia i samozadowolenia i przy ignorowaniu faktu zyskownych efektów ubocznych dla innych - ponieważ zużywają zasoby na działania niszczycielskie, zostawiając w dłuższej perspektywie wrażenie niedosytu, a nawet zazdrości wobec tych, którzy zyskali więcej, nie stosując takich praktyk. Równocześnie rywalizacja na wolnym rynku w dużej mierze polega na walce o reputację, którą można utracić - zarówno poprzez nieuczciwe praktyki i łamanie wspólnych reguł, jak i poprzez działania wymierzone przeciw innym - a tym samym samo źródło zysków.

Dzielenie motywacji na "niskie", takie które wiążą się z zyskiem materialnym i podobnymi, oraz "wysokie", takie które wiążą się z satysfakcją psychiczną z udzielonej pomocy, które z punktu widzenia zarówno psychicznego, jak i inżynierskiego, niczym się w kwestii specyfiki działania motywacji nie różnią, jest nie tylko błędne; jest prymitywne i dziecinne, ponieważ jest postrzeganiem przez pryzmat własnych emocji, po przesłonięciu których nie widać żadnych różnić ani z punktu widzenia inżynierskiego, ani moralnego, ani właściwie żadnego innego punktu widzenia, niż emocjonalny. Nie od rzeczy jest tu wspomnieć, że emocje to jest coś z czym człowiek się rodzi, co rozwija się w sposób od jego wysiłku niezależny, natomiast rozwój intelektualny jest uzależniony od wolnej woli i motywacji. Dopiero to pozwala człowiekowi w dłuższej perspektywie odkryć złudność oceny sytuacji przez pryzmat własnych emocji, a rozwój emocjonalny polega na umiejętności uczynienia z emocji czynnika głównie podpowiadającego kierunek działania, w bardziej zaawansowanym stadium nawet i dającego odwagę i motywującego do działania, ale w kierunku określonym przez rozsądek i rozumne działanie. Człowiek rozwinięty intelektualnie używa emocji w sposób instrumentalny, w samym działaniu, nigdy zaś w planowaniu działania i w analizie sytuacji. Tak samo, podstawą moralności mogą być tylko wypracowane zasady i równe reguły dla wszystkich; emocje nigdy nie mogą być podstawą moralności, ponieważ łatwo ulegają wpływom czynników zewnętrznych. Próba wydawania osądów z perspektywy emocji dowodzi niedorozwoju intelektualnego i podatności na bycie sterowanym przez specjalistów, którzy te emocje do sterowania masami ludzkimi wykorzystują.

To emocje właśnie są wyłącznym źródłem traktowania żądzy zysku jako czegoś złego. Tymi emocjami zwykle są zawiść, zazdrość, rozgoryczenie, czy też zwykła nienawiść do tych, którzy są lepiej sytuowani. Istnienie takich emocji już świadczy o istnieniu mechanizmu motywacyjnego, ponieważ gdyby człowiek nie pragnął, choćby najbardziej skrycie, tego samego majątku, który ma inny człowiek, to o żadnej zawiści i zazdrości nie byłoby mowy. Takie emocje są bardzo często podsycane przez rządzących, którym często na rękę są rozemocjonowani, nie myślący racjonalnie ludzie, będący przysłowiowymi "głupkami, którymi się łatwiej rządzi". Traktowanie "kapitalisty" z góry jako człowieka najprawdopodobniej chcącego wszystkich pozbawić jakichkolwiek zysków i zagarnąć wszystko dla siebie jest najczęściej pokłosiem takich właśnie rządowych praktyk, z którymi za czasów PRL-u mieliśmy często do czynienia - takich jak wskazywanie ludziom niewygodnego dla władzy wroga i podsycanie nienawiści do niego, czy tworzenie różnych "chochołów", żeby lud walił właśnie w nie, bez szkody dla prawdziwych sprawców ich nieszczęść. Takie traktowanie "kapitalisty" nie ma zatem w sobie nic z rzetelnej analizy zjawiska i dostępnych informacji - zamiast tego stosuje się czysto emocjonalne, a więc z informacyjnego puntku widzenia złudne, czy wręcz fałszywe przesłanki na podstawie literatury fabularnej, anegdot, czy też różnych post-emocjonalnych fantazji różnych publicystów.

To emocje są wreszcie źródłem kojarzenia "kapitalizmu" z wielkimi korporacjami i wielką finansjerą, która w istocie nie powstałaby bez wydatnej pomocy państwa i różnych jego nakazów i regulacji, a więc w całkowitej sprzeczności z pojęciem kapitalizmu. Nie wszystkim korporacjom zresztą wyszło to na zdrowie - dość wspomnieć tu chociażby słynny kryzys w Korei Południowej, kiedy prężnie rozwijające się wielkie firmy koreańskie, w tym dość słynna w Polsce Daewoo, wręcz rozszalały się z inwestycjami, a nagle z dnia na dzień zaczęły bankrutować, bo banki powiedziały, że wystarczy już tych pożyczek, a co pożyczone, trzeba spłacać. Cały ten szał inwestycyjny, przynajmniej w przypadku Daewoo, był ściśle robiony pod nakazem ówczesnego koreańskiego rządu. Oczywiście, wiele ówczesnych firm przetrwało - jak Samsung, czy Goldstar (dziś LG) - ale stało się tak tylko dlatego, że potrafiły odnaleźć się w warunkach prawdziwego, uczciwego kapitalizmu, przed którym i tak nie ma ucieczki. Taki Samsung zresztą wyszedł z tego starcia z rzeczywistością, ale nieco okaleczony - musiał np. odsprzedać swoją fabrykę samochodów koncernowi Renault-Nissan. Wszędzie tam, gdzie państwo próbowało regulować przedsiębiorczość, kończyło się to stratami w dochodach ludzi, wszędzie tam, gdzie postanowiło się wycofywać z regulowania, następował rozwój. Wystarczy spojrzeć, w jaki sposób USA stało się najbardziej rozwiniętym krajem świata, a także w jaki sposób komunistyczne i wszystko regulujące Chiny nagle stały się najszybciej rozwijającą się gospodarką na świecie.

To emocje także przysłaniają ludziom prawdziwą ocenę faktu, że samo stworzenie zasobu i uczynienie go dostępnym nawet wyłącznie na wymianę za inny zasób jest już zasobem z wartością dodaną samym w sobie. Gdyby człowiek, który wymyślił samochód, nie chciał "z chęci zysku" sprzedawać samochodów, dziś nie byłoby możliwości docierania do pracy oddalonej o 10km od domu w krótkim czasie i poświęcenia zyskanego czasu na rozwijanie swoich pasji dla nikogo, choćby nie wiem jak wiele kto posiadał pieniędzy. Pieniędzmi się nie najesz, nie pojedziesz nimi, nie uszyjesz sobie ubrania, ani nie stworzysz telefonii komórkowej, nawet jeżeli dobra te trzeba będzie, gdy będą dostępne, za te pieniądze nabyć. Prawdziwe bogactwo bierze się z pracy, a nie z pieniędzy; ograniczanie możliwości dysponowania własnymi zasobami, gromadzenia ich, to także ograniczanie wykonywanych czynności, a więc i pracy, de facto zatem jest to ograniczanie bogactwa każdego człowieka. Z pracy według własnego życzenia i własnych pasji rodzą się innowacje. Z innowacji zaś rodzi się zysk dla wszystkich; dostępność samochodu oznacza mniejszy zużyty czas na te same czynności i tym samym możliwość wykonania większej ilości pracy w krótszym czasie. Fakt, że coś wypracowałeś swoją pracą to twój osobisty zysk, ale fakt, że ktoś wymyślił samochód i w związku z tym w ogóle możesz go kupić (czego nie zrobiłbyś, gdyby nikt go nie wymyślił), to jest twój zysk za darmo, jaki daje ci sam kapitalizm.

Jeżeli ktoś z kolei uważa, że będąc słabo opłacanym za swoją pracę stał się ofiarą "wyzysku", to kapitalizm ma na to doskonałą odpowiedź: znajdź innego pracodawcę, załóż własną działalność, znajdź wspólników. Jeżeli te rzeczy okazują się być w danej sytuacji niedostępne, to jest to spowodowane zwykle tym, że tak jak ty, inni też nie mogą założyć własnej działalności, czy znaleźć wspólników. Nawet jeśli problemem w danym przypadku byłby kapitał początkowy, to nie ma czegoś takiego jak jeden bogacz na cały świat, cały kraj, ani na całą gminę, a gdy ktoś mający pieniądze dostrzeże gdzieś okazję do zarobku widząc, że jego "konkurencją" jest wyzyskujący ludzi katorżniczą pracą i marnymi zarobkami kapitalista-amator, szybko wygryzie go z rynku oferując lepsze warunki płacy i pracy, jak również lepszą cenę dla klienta, stosując dostępne na rynku metody "optymizacji pracy". Problem z przeświadczeniem niektórych ludzi, że można mieć tylko albo wysokie zarobki pracowników, albo tanie towary, albo wysokie zarobki prezesa - i że tylko to ostatnie będzie miało miejsce - to typowa dla prymitywnych intelektualnie ludzi ignorancja faktu, że rzeczywistym przedmiotem konkurowania firm między sobą nie jest przesuwanie pieniędzy z jednego miejsca w drugie, ale odpowiednia organizacja pracy i umiejętność wykorzystywania dostępnych technologii do optymizacji kosztów pracy. Samo to ostatnie pojęcie jest przez prymitywów intelektualnych rozumiane zwykle jako obniżanie zarobków pracownikom, czy "kompresja etatów", co w kapitaliźmie nigdy nie ma miejsca, ponieważ jest to dla przedsiębiorcy "strzelaniem sobie w kolano", pozbywaniem się swoich zalet i pogarszaniem swojej pozycji wobec konkurencji. Tak samo, pracodawca zauważający możliwość zautomatyzowania pracy, zwykle nie zwalnia ludzi, których mógłby zastąpić automatami, czy których nagle mniej potrzebuje w związku z częściową automatyzacją - raczej znajduje dla nich nowe zajęcia, oczywiście o ile są to ludzie zdolni i chętni do rozwoju osobistego. Dobry pracownik jest na wagę złota, niezależnie od tego, czy w danym momencie jest dla niego zajęcie, czy nie. Zwalnia się pracownika dopiero wtedy, gdy jest dla firmy bezużyteczny, ewentualnie jeśli firma popadła w kłopoty i nie jest w stanie wykorzystać pracy danego człowieka.

Skąd zatem bierze się niemożliwość stworzenia "wyzyskiwaczowi" konkurencji? Jeżeli nie znalazł on jakiegoś niewyczerpalnego źródła unikalnego i potrzebnego wszystkim zasobu (a takich nie ma), to nie ma żadnych powodów, aby nie znalazła się jakaś potencjalna konkurencja. Oprócz jednego - kiedy na danym terenie rządzi państwo, które poprzez swoje regulacje podwyższa bariery wejścia na rynek, powodując że w efekcie końcowym jedynym podmiotem zdolnym do stworzenia takiej konkurencji jest niezwykle majętna wielka korporacja, której znalezienie i zachęcenie do zainwestowania tam nie tylko graniczy z cudem, ale nawet może doprowadzić do stworzenia jedynie pozornej konkurencji, a w istocie oligopolu (czytaj: stworzy się drugiego identycznego "wyzyskiwacza", który z pierwszym konkurować nie zamierza).

Szczególnie popularnym poglądem wśród konserwatystów jest twierdzenie, że rynek zawsze dąży do monopolizacji, który to wniosek wyciąga się z obserwowania rzeczywistości, gdzie jedne firmy są wykupywane przez drugie, a na końcu jedna firma wykupuje pozostałe z tej branży, monopolizując w ten sposób całą branżę. Tymczasem monopolizacja branży jest tylko i wyłącznie stanem istniejącym w danej chwili; nie jest stanem wiecznym i aby się ten stan zmienił, wystarczy aby zaistniały do tego odpowiednie warunki. Zawsze może powstać kolejna firma, a ta firma zawsze może rozwinąć się w wielką korporację, czego doskonałym przykładem na dzisiejsze warunki jest chociażby firma Google. Powstała, jak większość amerykańskich firm, w przysłowiowym "garażu", a stworzony przez nią system operacyjny dla telefonów komórkowych Android opanował przeważającą większość rynku tych urządzeń. Nazywana często monopolistą na rynku systemów operacyjnych firma Microsoft nie była w stanie tutaj zawalczyć o nic; próbowała ona wejść na rynek telefonów komórkowych już trzykrotnie, ostatnim razem wykupując dotychczasowego potentata w tej branży - i przez wielu domorosłych analityków widzianego jako przyszły monopolista - Nokię. Efektem było jedynie zniszczenie firmy o dużym potencjale (w dużej mierze na jej własne życzenie) i kolejna przegrana Microsoftu w walce o rynek telefonów komórkowych, na którym w tej chwili najbardziej liczy się Apple oraz najbardziej zarabiająca na Androidzie firma Samsung. Mimo tego jednak, konkurencja nie śpi (szczególnie dużo firm z Chin zaczęło oferować wiele bardzo konkurencyjnych modeli), a do monopolizacji tego rynku przez kogokolwiek jest dziś dalej, niż kiedykolwiek.

Z drugiej strony, popatrzmy na działania antymonopolowe wobec firmy Microsoft przez urzędy Unii Europejskiej. Zarzucono mu, przykładowo, że Microsoft "zmusza" użytkownika do używania ich przeglądarki Internet Explorer, i nakazano mu dodać do Windows ekran startowy, w którym da użytkownikowi możliwość samodzielnego wyboru przeglądarki. Rozwiązanie kuriozalne, ponieważ generalnie nigdy nie było problemu z zainstalowaniem sobie dowolnej przeglądarki i nieużywaniem Internet Explorera (dziś Microsoft Edge). Nakaz urzędniczy, który żadnego problemu dla nikogo nie rozwiązał i był co najwyżej fanaberią jakiegoś gorzej wyposażonego intelektualnie pracownika tej instytucji. Równocześnie te same urzędy nie zająknęły się nawet nad rozwiązaniem zdecydowanie poważniejszego problemu systemu Microsoft Windows, mianowicie zmonopolizowanie samego systemu operacyjnego i tym samym uzależnienie wszystkich jego użytkowników od kaprysów jednego dostawcy. Nigdy nie były podejmowane kroki zmuszające firmę Microsoft do opublikowania kodu źródłowego nawet tych wersji systemu, do których nie ma już supportu - co oznacza, że jeśli Microsoft zdecyduje "od jutra zmuszamy użytkowników do zakupienia nowszej wersji naszego produktu, a jak nie to nie będzie wam i tak działał poprawnie stary", to tak się stanie, i żadna konkurencyjna firma nie będzie w stanie zaproponować konkurencyjnego dla Microsoft wsparcia starego systemu. Jest tak dlatego, że o ile prawo własności intelektualnej i patentowe zostało przyjęte w dobrej wierze, by twórca mógł korzystać ze stworzonej informacji tak jak twórca każdego innego zasobu, to nie uwzględniono w tym interesów konkurencji rynkowej, na przykład poprzez nakazanie, żeby producent zasobu informacyjnego, który jest w użyciu, a do którego chce on anulować swoje zobowiązania, czy też którego nie chce już więcej wykorzystywać do osiągania zysków, udostępnił jako własność publiczną. Firmy zresztą często robią to właśnie same i to nawet wtedy, kiedy jeszcze osiągają z tego zyski, stwierdzając że więcej zyskają na tym sami, gdy ktoś będzie korzystał z ich wynalazków. Tu widać właśnie, jak bardzo urzędnicy państwowi nie umieją ani identyfikować prawdziwych problemów, ani nawet poprawnie zidentyfikowanych rozwiązywać.

Beznamiętne spojrzenie na kapitalizm i rzetelna analiza wszystkich zjawisk wokół niego pozwala stwierdzić, że kapitalizm nie jest w istocie żadną ideologią, ani nawet ideą, jest po prostu stanem podstawowym, który istniał od zawsze wewnątrz dobrowolnie zrzeszających się ludzkich społeczności, a funkcjonował wtedy, gdy przeważająca większość stosowała się do równych dla wszystkich zasad, natomiast pojedyncze jednostki do tego się nie stosujące były identyfikowane i powstrzymywane. Cały rozwój gospodarki w takich społecznościach brał się ze współpracy umotywowanej chęcią zysku każdego uczestnika z osobna, ale do jego uzyskania była potrzebna rzetelna współpraca wszystkich. Zrozumienie, że zysk można osiągnąć tylko poprzez współpracę i działanie według wspólnych reguł, przychodzi łatwo, gdy człowiek przekona się na własnej skórze, że w inny sposób tego nie osiągnie; gdy własną stratą lub zyskiem mniejszym od zamierzonego przekona się, że złośliwością, mściwością i zawiścią osiągnie się krótkotrwałe i pozorne zyski, których człowiek w dłuższej perspektywie zostanie i tak pozbawiony. Równocześnie jednak zysk całej wspólnoty ludzkiej nie zaistnieje bez włożenia pracy każdego członka wspólnoty, która to praca też nie zaistnieje nigdy bez motywacji, którą to z kolei motywację może dostarczyć tylko jedno: chęć zysku, wyrażonego w każdy możliwy sposób interpretowany przez danego człowieka.

Sunday, July 23, 2017

[PL] Czy władza na pewno psuje?

Ten post powstał częściowo w odpowiedzi na wpis Jacka Sierpińskiego na jego blogu, w którym lekką ręką przypisuje wszystkim bez wyjątku ludziom potencjał na zbrodniarza:

http://sierp.libertarianizm.pl/?p=1441

W tym całym wywodzie skądinąd słuszny jest ten jeden winosek, choć nie został on nawet tak sprecyzowany: do zła ma masową skalę dochodzi zawsze wtedy, gdy określona grupa jednostek otrzyma nieograniczoną władzę.

Problem w tym, że ów wywód tego w najmniejszy sposób nie udowodnił, a do tego wniosku dochodzi karkołomnymi ścieżkami, zahaczającymi wręcz o ignorancję.

Lord Acton nie miał racji. Żadna władza nie psuje. Władza jedynie przyciąga ludzi już zepsutych i wyzutych z moralności. I ty popełniasz dokładnie ten sam błąd - zamiast znaleźć błąd w rozumowaniu Lorda Actona, przyjmujesz jego tezę za pewnik i próbujesz na siłę dowodzić, doprowadzając - jak to Jakub już napisał - do bardzo obraźliwej generalizacji.

Błąd Lorda Actona polega na tym, że błędnie przypisuje ludziom zmienianie się ich moralności pod określonym wpływem i sugeruje, że każdy człowiek jest narażony na bycie zepsutym i wyzutym z moralności. Poza tym, że to twierdzenie jest wysoce obraźliwe dla wielu ludzi, jest przede wszystkim kompletną bzdurą. A sam wniosek wynika wyłącznie z obserwowanej korelacji - nie umiesz natomiast określić przyczyn tej korelacji.

A przyczyna jest właśnie taka: to nie władza psuje tych, którzy będąc moralni nagle ową władzę dostali. To ci ludzie są już dawno zepsuci moralnie, tylko dopóki nie dostali władzy we własne ręce, nie byli w stanie z tych swoich niemoralnych zapędów skorzystać. Póki byli zwykłymi ludźmi, to za różne niemoralne czyny zostaliby albo ukarani przez władzę, albo mogliby zostać poddani społecznemu ostracyzmowi, ewentualnie nie mogliby realizować wielu rzeczy samemu, bo potrzebowaliby więcej wspólników zbrodni, a nikt by się do nich nie przyłączył. Mając władzę mogą to osiągnąć rozkazem, bez konieczności negocjowania z kimkolwiek i dostosowania się do kogokolwiek.

Ignorancja dotyczy też w dużej mierze samej obserwacji codziennego życia politycznego. Czy mało słyszymy o tym, że polityka jest brudna, że to jeden wielki syf, że porządny człowiek powinien się trzymać od tego z daleka? Czy mało mamy przykładów ludzi, którzy twierdzą, że "z pobudek moralnych" "nie zajmują się polityką"? To oczywiście jest głiupie i prymitywne, ale przynajmniej ludzie moralni mają w tej kwestii rozterki. Ludzie nie posiadający kręgosłupa moralnego i mogący sprzedać przysłowiową "własną matkę" dla politycznych korzyści tego typu rozterek moralnych nie mają, prawda?

Władza nie psuje - władza przyciąga zepsutych. Władza zachęca zepsutych do starania się o jej uzyskanie. Człowiek moralny często wręcz nie potrzebuje władzy, szczególnie jeśli aktualna władza pozwala mu na moralne postępowanie i kieruje na moralne postępowanie innych. Człowiekowi niemoralnemu władza jest potrzebna, bo bez niej nie może robić wszystkiego, co chce, szczególnie gdy wiąże się z użyciem przemocy wobec drugiego człowieka. Szczególnie jest to problem wtedy, kiedy uzyskanie władzy jest w jakiś sposób ograniczone, szczególnie przepisami prawnymi. To odsuwa dużą liczbę moralnych ludzi od władzy, ponieważ oni chcieliby ją uzyskać wyłącznie za pomocą moralnych i dozwolonych metod, a niemoralni ludzie nie mają żadnych oporów, by ową władzę uzyskać prawem i lewem, namawianiem i oszustwem, umizgiwaniem się i przemocą, pomaganiem innym i wystawianiem ich do wiatru. W taki sposób ludzie niemoralni są również wielokrotnie skuteczniejsi w bitwie o władzę.

Gdy przyjrzycie się, w jaki sposób do władzy doszli tacy ludzie, jak Hitler, czy Stalin, to zauważycie, że oni byli niemoralni nie tylko wtedy, gdy już ową władzę uzyskali. Byli niemoralni dużo wcześniej. Lenin swojej rewolucji przecież nie przeprowadził z litości dla Rosjan i dla sprzeciwienia się wciąż prowadzącemu wojny carowi. Zrobił to, bo dostał możliwości, zlecenie i pieniądze z Niemiec.

No dobrze, a skąd w takim razie wiemy na 100%, że ci ludzie mający władzę absolutną byli zepsuci od początku, a nie zepsuli się w trakcie? Czy to by oznaczało, że wystarczy dopuścić do władzy ludzi moralnych i już mamy receptę na zlikwidowanie wszystkich ludobójstw i wielkich zbrodni?

Teoretycznie tak, w praktyce zrealizowanie tego jest niemożliwe. Nie istnieje żaden "miernik moralności" wśród ludzi, a nawet organizacje, które teoretycznie mają stać na straży moralności i posiadają własny kodeks i wewnętrzne zasady, które mają kierować ludzi wyłącznie na moralne postępowaine, w żaden wyobrażalny sposób nie gwarantują, że wszyscy ich członkowie są rzeczywiście moralni i można im w tej kwestii zaufać. W tym temacie mam na myśli nie tylko ludzi należących do Kościoła Katolickiego, czy jakichkolwiek organizacji określanych jako "chrześcijańskie", ale generalnie wszystkie organizacje mające swój kodeks moralny. Instytucja "czarnej owcy" jest znana od wieków, nawet pierwsza organizacja chrześcijańska, czyli 12 apostołów, też taką instytucję posiadała. A Kościół, gdy zaczął być dużą organizacją, wewnątrz której można było też krótkimi ścieżkami załatwiać różne sprawy, zaczął przyciągać dokładnie tak samo różnych karierowiczów i "flaków moralnych", którzy postępowali moralnie tylko do momentu, kiedy nie mieli władzy i byli kontrolowani i obserwowani, ale puścili wodze fantazji natychmiast gdy tylko zdjęto im kaganiec moralności.

Jest tylko jeden sposób: pozwolić ludziom wybrać sobie swojego władcę i niech oni go ocenią wg własnych kryteriów - ale i dać im możliwość odwołania go lub wystąpienia z organizacji, nad którą on sprawuje władzę w dowolnym momencie, lub z bardzo krótkimi odstępami czasu, kiedy można to zrobić. Wtedy istnieje przynajmniej jakaś "ewaluacja" i istnieje jakiś "feedback" - gdy ktoś robi źle sprawując władzę, będzie to widać i ludzie go odwołają; jeśli dobrze, będzie rządził dalej.

Hipoteza o tym, że rządzący mając absolutną władzę zawsze się zepsuje, jest może popularna, ale intelektualnie prymitywna i nigdy przez nikogo nie udowodniona. Wynika to moim zdaniem z faktu, że o władcach, którzy mając absolutną władzę dokonali dobrych rzeczy, rozwinęli swoje państwo, poświęcali się dla swoich ludzi i dali im rozwój gospodarczo-społeczny, rzadko się skądinąd pamięta. Pamięta się głównie o tych, którzy dokonali wielkiego zła. Po części wynika to z faktu, że wszyscy uważają za "zwykłe i pożądane", by władca był taki, więc jeśli się taki trafia, nie uważają, że spotkało ich coś nadzwyczajnego, natomiast doskonale potrafią rozpamiętywać w nieskończoność rządy złych władców. Po części jednak także stąd, że ci dobrzy władcy rzadko trafiali się z władzą absolutną - z opisanych wyżej powodów. Oraz bywali bezbronni wobec innych, którzy w sposób wysoce niemoralny usiłowali im tą władzę odebrać.

Saturday, January 14, 2017

[PL] Co to takiego jest "ustawa"?

Odnoszę wrażenie, że ludzie nie mają w 90% pojęcia, co to takiego jest "ustawa".

Otóż mechanizm ten jest doskonale znany wszystkim, którzy pracują nad dokumentami opisującymi reguły. Najlepiej chyba z tym tematem są ogarnięci programiści, ale w wielu innych zawodach też występuje styczność z tym tematem.

Prawo państwa to zbiór reguł. Reguły te podlegają zmianie, aktualizacji, a zatem też i wersjonowaniu. W przypadku prawdziwych zawodów jest to zwykle wspomagane odpowiednimi narzędziami, zostały stworzone różne inżynierskie teorie opisujące mechanizm zmian, aktualizacji, wpływów, powiązań, zależności i tysiąca różnych innych pierdół, dla zwykłego zjadacza chleba nie do ogarnięcia. Dlatego zwykły zjadacz chleba nie zostaje programistą (mimo usilnych starań państwa, względnie samorządu, w zwiększaniu ich liczby poprzez edukację tłuków, którzy i tak tego nie ogarną, szczególnie podobno jest to plaga w USA).

Jak się domyślacie, jest to dokładnie tak samo nie do ogarnięcia dla szczególnie tępych bawołów, jakimi są politycy. Dlatego te same mechanizmy robione są za pomocą durnych jak kilo gwoździ, prymitywnych i ręcznych metod, bez zachowania jakichkolwiek reguł sztuki.

Czym jest zatem "ustawa"? Jest to tzw. "Change Request" do struktury dokumentu reguł prawa.

A teraz wyobraźcie sobie: nie istnieje nigdzie coś, co można określić jako "Latest Version" owej struktury dokumentu reguł prawa. Aby zatem znaleźć odpowiednią regułę prawa, która coś reguluje, to trzeba znaleźć ODPOWIEDNIĄ USTAWĘ.

Cała struktura dokumentu opiera się tylko i wyłącznie o udokumentowane USTAWY, czyli właśnie "Change Requesty". One mają przypisane daty i generalnie jedyne referencje, jakie posiadają, to są dwa rodzaje:
- odniesienie do reguły z konstytucji, gdy konstytucja zawiera tzw. "pusty slot" (wyrażenie: "szczegóły określa ustawa")
- identyfikator referencyjny do innej ustawy

Jeżeli to jest odniesienie do reguły konstytucji, to pół biedy - jest chociaż jakiś zahacznik.

Jeżeli jest to odniesienie do innej ustawy, to zwykle dlatego, że ta ustawa modyfikuje reguły wprowadzone przez referowaną ustawę. Referowana ustawa oczywiście też mogła modyfikować inną ustawę.

Plus oczywiście istnieją też ustawy, które tworzą nowe przepisy, nie wspomniane nigdzie indziej, ani nie usankcjonowane konstytucją. Generalnie, jak wiecie, konstytucja jedynie stanowi ograniczenie, czego państwu nie wolno robić, ale jak coś jest niewymienione w konstytucji, to państwu wolno ograniczać ludziom swobodę i wymuszać siłą zupelnie dowolne przepisy.

Jedyną pomocą w tym "łańcuchu zmian ustaw" jest coś, co nazywa się "tekst ujednolicony", co dla wielu prawników jest rodzajem "wow!", bo bez tego tekstu ujednoliconego trzeba po prostu grzebać się po wszystkich istniejących ustawach i wiedzieć która co zmienia, a jeżeli jest nowsza ustawa, która zmienia coś w starszej, to jak wiadomo, abrogacja.

Tekst ujednolicony jednak nie istnieje dla wszystkich przepisów prawa, jak też nie istnieje coś takiego, jak "ogólny indeks" zbierający wszystkie przepisy prawne, który zawierałby przynajmniej odnośniki do ustaw uszeregowanych wedle danej kategorii. Tzn. na pewno gdzieś jakieś prywatne indeksy ktoś prowadzi, bo bez tego to po prostu prawnicy mieliby łby jak sklepy. Ale generalnie w większości przypadków polega się na przepisach prawnych, które prawnik ma najzwyczajniej w świecie w głowie, bo zakuł te przepisy na pamięć.

Dlatego jak widzicie krytykę, że "tyle ustaw naprodukowano!!!", bądźcie pewni, że krytykant jest idiotą i nie ma pojęcia o czym mówi. Bo jedna ustawa może robić jedną z następujących rzeczy:


  • tworzyć zupełnie nowe, nie istniejące wcześniej przepisy
  • dokonywać zmiany w istniejących przepisach, w tym:
    • komplikować je jeszcze bardziej
    • upraszczać je
  • usuwać określone przepisy prawne, w tym wycofywać się całkowicie z regulowania danej działki

Przedmiotem krytyki powinny być wyłącznie działania tworzące nowe przepisy, gdy jest to niepotrzebne, czy też komplikujące istniejące reguły - nie zaś w czambuł wszystkie ustawy, bo akurat usuwanie i upraszczanie przepisów to czyn wielce chwalebny, ale żeby to zrobić, to nie ma innej możliwości, niż poprzez "wyprodukowanie ustawy".