Saturday, December 2, 2017

[PL] Dlaczego współczesny konserwatyzm komuszy?

(Tekst powstał na podstawie twóczej analizy równie długiego tekstu krytykującego wykład Krzysztofa Karonia).

Wyświechtane ostatnio pojęcie kultury w konserwatywnym ujęciu zdaje się ignorować fakt, że owe "ugruntowane" reguły ktoś kiedyś musiał wymyślić i wypracować, więc mogą one temu procesowi ulegać także dziś. Człowiek ewoluuje, rozwija się, poznaje nowe rzeczy, umiejętności, informacje w ogólności, które zmieniają także jego sposób myślenia i postrzegania świata. O ile często ostatnio pojęcie "postępu" jest używane w "lewackim" rozumieniu, czyli w praktyce odkrywanie na nowo czegoś, co zostało już wielokrotnie w historii skompromitowane, sprowadzanie każdego postępu do takiej postaci jest kompletną ignorancją i tworzeniem "chochoła"; ignorowaniem oczywistego faktu, że gdybyśmy od zawsze negowali postęp, dziś żylibyśmy w lepiankach i chodzili z dzidą na tury, ewentualnie że postępu nie da się podzielić na techniczny, intelektualny i duchowy, bo w trakcie życia człowieka wszystkie mają miejsce równolegle. Jedyną postawą właściwą rozumnemu człowiekowi jest przyjęcie, że wszyscy mogli się w przeszłości mylić, ale mogli też mieć rację, co stanowi podstawę do przyjęcia lub odrzucenia danej reguły na podstawie samodzielnej, rzetelnej analizy, wolnej od niewczesnych emocji, będących często rzeczywistą podstawą pozytywnego postrzegania dawnych czasów, których nie było się świadkiem.

Każdy motyw działania człowieka sprowadza się do samozadowolenia i zysku w szeroko rozumianej gamie pojęć przezeń akceptowanej, i oszukiwanie się, że jest inaczej, jest bezcelowe i świadczy o niedojrzałości intelektualnej, gdyż jest to wiedza znana od setek lat. Nieważne, czy zyskiem jest dobro materialne, uśmiech innego człowieka, satysfakcja z podwyższonego poczucia własnej wartości, poczucie spełnienia, czy duchowej doskonałości, choć także zemsta, złośliwa satysfakcja, czy zadowolenie z własnego okrucieństwa i władzy, co zresztą do tego poczucia własnej wartości też się sprowadza. Nazywanie tego egoizmem jest niezgodne z ogólną, psychologiczną definicją tego zjawiska, obejmowałoby bowiem każdą motywację człowieka do działania. Prawdziwa definicja egoizmu wynika z rozróżnienia nie samych motywów działania, ale ich efektów ubocznych, dostrzeganych przez człowieka i będących też informacją uwzględnianą w motywacji - czy są dla innych neutralne, budujące, czy niszczycielskie, i ogólna definicja egoizmu określa tak tylko te ostatnie. Egoizm to działanie niszczycielskie dla innych, znane działającemu, lecz jest przezeń ignorowane lub wręcz sprawia mu przyjemność (jeśli niedostrzegane mimo oczywistych dowodów, wtedy egocentryzm). Krytyka tych motywacji musi zatem rozróżniać motywację z uwagi na efekty uboczne; ktoś, kto tego nie rozróżnia, jest intelektualnym pustakiem, typem "nie znam się, to się wypowiem".

Zysk osiągnięty przez podobnie sytuowanego człowieka w podobnej wysokości może być osiągnięty z zastosowaniem reguł będących równymi dla wszystkich, co daje możliwość każdemu osiągnięcia podobnych zysków, o ile posiada podobne umiejętności, i nie jest on wtedy krzywdzący dla nikogo. Krzywdzące byłoby, gdyby zysk został osiągnięty kosztem naruszenia równych reguł, złamania zasady konieczności przyzwolenia człowieka na uczestniczenie w interakcji i ponoszenia związanych z tym ewentualnych zysków i strat. Jeśli, bez złamania wspólnych reguł, zysk danego człowieka jest przez innego odczuwany jako strata, to jest to albo strata wynikająca z niego samego, albo subiektywne postrzeganie utraty potencjalnego zysku, który gdyby doszedł do skutku, byłby jedynie wynikiem korzystnego zbiegu okoliczności, a nie zasługą niego samego. Równocześnie zaś człowiek żyje w społeczeństwie zwykle dlatego, że samowystarczalne życie jest niezmiernie trudne i pracochłonne. Żyjąc bowiem w społeczeństwie ma się dostęp do zasobów, które istnieją tylko dzięki temu, że ktoś je wypracował, a to wynika z faktu, że ktoś posiadał motywację do działania, by je wypracować, a motywacja wynikała z chęci zysku. Każdy, kto bogaci się w społeczeństwie, dzieli się volens nolens ze społeczeństwem efektami ubocznymi tych zysków. Choć zdarza się, że niektorzy, świadomi tego faktu, próbują owe efekty uboczne ograniczyć, przez zwykłą zawiść, czy złośliwość, w istocie zysk z tego przedsięwzięcia jest złudny, gdyż pochłania również zasoby mogące służyć do wypracowania jeszcze większego zysku. Nawet jednak działania zgodne ze wspólnymi regułami, motywowane jednak złośliwością, zemstą, czy satysfakcją z gnojenia innych, w efekcie dają zysk ograniczony - w porównaniu z zyskiem motywowanym tylko chęcią samodoskonalenia i samozadowolenia i przy ignorowaniu faktu zyskownych efektów ubocznych dla innych - ponieważ zużywają zasoby na działania niszczycielskie, zostawiając w dłuższej perspektywie wrażenie niedosytu, a nawet zazdrości wobec tych, którzy zyskali więcej, nie stosując takich praktyk. Równocześnie rywalizacja na wolnym rynku w dużej mierze polega na walce o reputację, którą można utracić - zarówno poprzez nieuczciwe praktyki i łamanie wspólnych reguł, jak i poprzez działania wymierzone przeciw innym - a tym samym samo źródło zysków.

Dzielenie motywacji na "niskie", takie które wiążą się z zyskiem materialnym i podobnymi, oraz "wysokie", takie które wiążą się z satysfakcją psychiczną z udzielonej pomocy, które z punktu widzenia zarówno psychicznego, jak i inżynierskiego, niczym się w kwestii specyfiki działania motywacji nie różnią, jest nie tylko błędne; jest prymitywne i dziecinne, ponieważ jest postrzeganiem przez pryzmat własnych emocji, po przesłonięciu których nie widać żadnych różnić ani z punktu widzenia inżynierskiego, ani moralnego, ani właściwie żadnego innego punktu widzenia, niż emocjonalny. Nie od rzeczy jest tu wspomnieć, że emocje to jest coś z czym człowiek się rodzi, co rozwija się w sposób od jego wysiłku niezależny, natomiast rozwój intelektualny jest uzależniony od wolnej woli i motywacji. Dopiero to pozwala człowiekowi w dłuższej perspektywie odkryć złudność oceny sytuacji przez pryzmat własnych emocji, a rozwój emocjonalny polega na umiejętności uczynienia z emocji czynnika głównie podpowiadającego kierunek działania, w bardziej zaawansowanym stadium nawet i dającego odwagę i motywującego do działania, ale w kierunku określonym przez rozsądek i rozumne działanie. Człowiek rozwinięty intelektualnie używa emocji w sposób instrumentalny, w samym działaniu, nigdy zaś w planowaniu działania i w analizie sytuacji. Tak samo, podstawą moralności mogą być tylko wypracowane zasady i równe reguły dla wszystkich; emocje nigdy nie mogą być podstawą moralności, ponieważ łatwo ulegają wpływom czynników zewnętrznych. Próba wydawania osądów z perspektywy emocji dowodzi niedorozwoju intelektualnego i podatności na bycie sterowanym przez specjalistów, którzy te emocje do sterowania masami ludzkimi wykorzystują.

To emocje właśnie są wyłącznym źródłem traktowania żądzy zysku jako czegoś złego. Tymi emocjami zwykle są zawiść, zazdrość, rozgoryczenie, czy też zwykła nienawiść do tych, którzy są lepiej sytuowani. Istnienie takich emocji już świadczy o istnieniu mechanizmu motywacyjnego, ponieważ gdyby człowiek nie pragnął, choćby najbardziej skrycie, tego samego majątku, który ma inny człowiek, to o żadnej zawiści i zazdrości nie byłoby mowy. Takie emocje są bardzo często podsycane przez rządzących, którym często na rękę są rozemocjonowani, nie myślący racjonalnie ludzie, będący przysłowiowymi "głupkami, którymi się łatwiej rządzi". Traktowanie "kapitalisty" z góry jako człowieka najprawdopodobniej chcącego wszystkich pozbawić jakichkolwiek zysków i zagarnąć wszystko dla siebie jest najczęściej pokłosiem takich właśnie rządowych praktyk, z którymi za czasów PRL-u mieliśmy często do czynienia - takich jak wskazywanie ludziom niewygodnego dla władzy wroga i podsycanie nienawiści do niego, czy tworzenie różnych "chochołów", żeby lud walił właśnie w nie, bez szkody dla prawdziwych sprawców ich nieszczęść. Takie traktowanie "kapitalisty" nie ma zatem w sobie nic z rzetelnej analizy zjawiska i dostępnych informacji - zamiast tego stosuje się czysto emocjonalne, a więc z informacyjnego puntku widzenia złudne, czy wręcz fałszywe przesłanki na podstawie literatury fabularnej, anegdot, czy też różnych post-emocjonalnych fantazji różnych publicystów.

To emocje są wreszcie źródłem kojarzenia "kapitalizmu" z wielkimi korporacjami i wielką finansjerą, która w istocie nie powstałaby bez wydatnej pomocy państwa i różnych jego nakazów i regulacji, a więc w całkowitej sprzeczności z pojęciem kapitalizmu. Nie wszystkim korporacjom zresztą wyszło to na zdrowie - dość wspomnieć tu chociażby słynny kryzys w Korei Południowej, kiedy prężnie rozwijające się wielkie firmy koreańskie, w tym dość słynna w Polsce Daewoo, wręcz rozszalały się z inwestycjami, a nagle z dnia na dzień zaczęły bankrutować, bo banki powiedziały, że wystarczy już tych pożyczek, a co pożyczone, trzeba spłacać. Cały ten szał inwestycyjny, przynajmniej w przypadku Daewoo, był ściśle robiony pod nakazem ówczesnego koreańskiego rządu. Oczywiście, wiele ówczesnych firm przetrwało - jak Samsung, czy Goldstar (dziś LG) - ale stało się tak tylko dlatego, że potrafiły odnaleźć się w warunkach prawdziwego, uczciwego kapitalizmu, przed którym i tak nie ma ucieczki. Taki Samsung zresztą wyszedł z tego starcia z rzeczywistością, ale nieco okaleczony - musiał np. odsprzedać swoją fabrykę samochodów koncernowi Renault-Nissan. Wszędzie tam, gdzie państwo próbowało regulować przedsiębiorczość, kończyło się to stratami w dochodach ludzi, wszędzie tam, gdzie postanowiło się wycofywać z regulowania, następował rozwój. Wystarczy spojrzeć, w jaki sposób USA stało się najbardziej rozwiniętym krajem świata, a także w jaki sposób komunistyczne i wszystko regulujące Chiny nagle stały się najszybciej rozwijającą się gospodarką na świecie.

To emocje także przysłaniają ludziom prawdziwą ocenę faktu, że samo stworzenie zasobu i uczynienie go dostępnym nawet wyłącznie na wymianę za inny zasób jest już zasobem z wartością dodaną samym w sobie. Gdyby człowiek, który wymyślił samochód, nie chciał "z chęci zysku" sprzedawać samochodów, dziś nie byłoby możliwości docierania do pracy oddalonej o 10km od domu w krótkim czasie i poświęcenia zyskanego czasu na rozwijanie swoich pasji dla nikogo, choćby nie wiem jak wiele kto posiadał pieniędzy. Pieniędzmi się nie najesz, nie pojedziesz nimi, nie uszyjesz sobie ubrania, ani nie stworzysz telefonii komórkowej, nawet jeżeli dobra te trzeba będzie, gdy będą dostępne, za te pieniądze nabyć. Prawdziwe bogactwo bierze się z pracy, a nie z pieniędzy; ograniczanie możliwości dysponowania własnymi zasobami, gromadzenia ich, to także ograniczanie wykonywanych czynności, a więc i pracy, de facto zatem jest to ograniczanie bogactwa każdego człowieka. Z pracy według własnego życzenia i własnych pasji rodzą się innowacje. Z innowacji zaś rodzi się zysk dla wszystkich; dostępność samochodu oznacza mniejszy zużyty czas na te same czynności i tym samym możliwość wykonania większej ilości pracy w krótszym czasie. Fakt, że coś wypracowałeś swoją pracą to twój osobisty zysk, ale fakt, że ktoś wymyślił samochód i w związku z tym w ogóle możesz go kupić (czego nie zrobiłbyś, gdyby nikt go nie wymyślił), to jest twój zysk za darmo, jaki daje ci sam kapitalizm.

Jeżeli ktoś z kolei uważa, że będąc słabo opłacanym za swoją pracę stał się ofiarą "wyzysku", to kapitalizm ma na to doskonałą odpowiedź: znajdź innego pracodawcę, załóż własną działalność, znajdź wspólników. Jeżeli te rzeczy okazują się być w danej sytuacji niedostępne, to jest to spowodowane zwykle tym, że tak jak ty, inni też nie mogą założyć własnej działalności, czy znaleźć wspólników. Nawet jeśli problemem w danym przypadku byłby kapitał początkowy, to nie ma czegoś takiego jak jeden bogacz na cały świat, cały kraj, ani na całą gminę, a gdy ktoś mający pieniądze dostrzeże gdzieś okazję do zarobku widząc, że jego "konkurencją" jest wyzyskujący ludzi katorżniczą pracą i marnymi zarobkami kapitalista-amator, szybko wygryzie go z rynku oferując lepsze warunki płacy i pracy, jak również lepszą cenę dla klienta, stosując dostępne na rynku metody "optymizacji pracy". Problem z przeświadczeniem niektórych ludzi, że można mieć tylko albo wysokie zarobki pracowników, albo tanie towary, albo wysokie zarobki prezesa - i że tylko to ostatnie będzie miało miejsce - to typowa dla prymitywnych intelektualnie ludzi ignorancja faktu, że rzeczywistym przedmiotem konkurowania firm między sobą nie jest przesuwanie pieniędzy z jednego miejsca w drugie, ale odpowiednia organizacja pracy i umiejętność wykorzystywania dostępnych technologii do optymizacji kosztów pracy. Samo to ostatnie pojęcie jest przez prymitywów intelektualnych rozumiane zwykle jako obniżanie zarobków pracownikom, czy "kompresja etatów", co w kapitaliźmie nigdy nie ma miejsca, ponieważ jest to dla przedsiębiorcy "strzelaniem sobie w kolano", pozbywaniem się swoich zalet i pogarszaniem swojej pozycji wobec konkurencji. Tak samo, pracodawca zauważający możliwość zautomatyzowania pracy, zwykle nie zwalnia ludzi, których mógłby zastąpić automatami, czy których nagle mniej potrzebuje w związku z częściową automatyzacją - raczej znajduje dla nich nowe zajęcia, oczywiście o ile są to ludzie zdolni i chętni do rozwoju osobistego. Dobry pracownik jest na wagę złota, niezależnie od tego, czy w danym momencie jest dla niego zajęcie, czy nie. Zwalnia się pracownika dopiero wtedy, gdy jest dla firmy bezużyteczny, ewentualnie jeśli firma popadła w kłopoty i nie jest w stanie wykorzystać pracy danego człowieka.

Skąd zatem bierze się niemożliwość stworzenia "wyzyskiwaczowi" konkurencji? Jeżeli nie znalazł on jakiegoś niewyczerpalnego źródła unikalnego i potrzebnego wszystkim zasobu (a takich nie ma), to nie ma żadnych powodów, aby nie znalazła się jakaś potencjalna konkurencja. Oprócz jednego - kiedy na danym terenie rządzi państwo, które poprzez swoje regulacje podwyższa bariery wejścia na rynek, powodując że w efekcie końcowym jedynym podmiotem zdolnym do stworzenia takiej konkurencji jest niezwykle majętna wielka korporacja, której znalezienie i zachęcenie do zainwestowania tam nie tylko graniczy z cudem, ale nawet może doprowadzić do stworzenia jedynie pozornej konkurencji, a w istocie oligopolu (czytaj: stworzy się drugiego identycznego "wyzyskiwacza", który z pierwszym konkurować nie zamierza).

Szczególnie popularnym poglądem wśród konserwatystów jest twierdzenie, że rynek zawsze dąży do monopolizacji, który to wniosek wyciąga się z obserwowania rzeczywistości, gdzie jedne firmy są wykupywane przez drugie, a na końcu jedna firma wykupuje pozostałe z tej branży, monopolizując w ten sposób całą branżę. Tymczasem monopolizacja branży jest tylko i wyłącznie stanem istniejącym w danej chwili; nie jest stanem wiecznym i aby się ten stan zmienił, wystarczy aby zaistniały do tego odpowiednie warunki. Zawsze może powstać kolejna firma, a ta firma zawsze może rozwinąć się w wielką korporację, czego doskonałym przykładem na dzisiejsze warunki jest chociażby firma Google. Powstała, jak większość amerykańskich firm, w przysłowiowym "garażu", a stworzony przez nią system operacyjny dla telefonów komórkowych Android opanował przeważającą większość rynku tych urządzeń. Nazywana często monopolistą na rynku systemów operacyjnych firma Microsoft nie była w stanie tutaj zawalczyć o nic; próbowała ona wejść na rynek telefonów komórkowych już trzykrotnie, ostatnim razem wykupując dotychczasowego potentata w tej branży - i przez wielu domorosłych analityków widzianego jako przyszły monopolista - Nokię. Efektem było jedynie zniszczenie firmy o dużym potencjale (w dużej mierze na jej własne życzenie) i kolejna przegrana Microsoftu w walce o rynek telefonów komórkowych, na którym w tej chwili najbardziej liczy się Apple oraz najbardziej zarabiająca na Androidzie firma Samsung. Mimo tego jednak, konkurencja nie śpi (szczególnie dużo firm z Chin zaczęło oferować wiele bardzo konkurencyjnych modeli), a do monopolizacji tego rynku przez kogokolwiek jest dziś dalej, niż kiedykolwiek.

Z drugiej strony, popatrzmy na działania antymonopolowe wobec firmy Microsoft przez urzędy Unii Europejskiej. Zarzucono mu, przykładowo, że Microsoft "zmusza" użytkownika do używania ich przeglądarki Internet Explorer, i nakazano mu dodać do Windows ekran startowy, w którym da użytkownikowi możliwość samodzielnego wyboru przeglądarki. Rozwiązanie kuriozalne, ponieważ generalnie nigdy nie było problemu z zainstalowaniem sobie dowolnej przeglądarki i nieużywaniem Internet Explorera (dziś Microsoft Edge). Nakaz urzędniczy, który żadnego problemu dla nikogo nie rozwiązał i był co najwyżej fanaberią jakiegoś gorzej wyposażonego intelektualnie pracownika tej instytucji. Równocześnie te same urzędy nie zająknęły się nawet nad rozwiązaniem zdecydowanie poważniejszego problemu systemu Microsoft Windows, mianowicie zmonopolizowanie samego systemu operacyjnego i tym samym uzależnienie wszystkich jego użytkowników od kaprysów jednego dostawcy. Nigdy nie były podejmowane kroki zmuszające firmę Microsoft do opublikowania kodu źródłowego nawet tych wersji systemu, do których nie ma już supportu - co oznacza, że jeśli Microsoft zdecyduje "od jutra zmuszamy użytkowników do zakupienia nowszej wersji naszego produktu, a jak nie to nie będzie wam i tak działał poprawnie stary", to tak się stanie, i żadna konkurencyjna firma nie będzie w stanie zaproponować konkurencyjnego dla Microsoft wsparcia starego systemu. Jest tak dlatego, że o ile prawo własności intelektualnej i patentowe zostało przyjęte w dobrej wierze, by twórca mógł korzystać ze stworzonej informacji tak jak twórca każdego innego zasobu, to nie uwzględniono w tym interesów konkurencji rynkowej, na przykład poprzez nakazanie, żeby producent zasobu informacyjnego, który jest w użyciu, a do którego chce on anulować swoje zobowiązania, czy też którego nie chce już więcej wykorzystywać do osiągania zysków, udostępnił jako własność publiczną. Firmy zresztą często robią to właśnie same i to nawet wtedy, kiedy jeszcze osiągają z tego zyski, stwierdzając że więcej zyskają na tym sami, gdy ktoś będzie korzystał z ich wynalazków. Tu widać właśnie, jak bardzo urzędnicy państwowi nie umieją ani identyfikować prawdziwych problemów, ani nawet poprawnie zidentyfikowanych rozwiązywać.

Beznamiętne spojrzenie na kapitalizm i rzetelna analiza wszystkich zjawisk wokół niego pozwala stwierdzić, że kapitalizm nie jest w istocie żadną ideologią, ani nawet ideą, jest po prostu stanem podstawowym, który istniał od zawsze wewnątrz dobrowolnie zrzeszających się ludzkich społeczności, a funkcjonował wtedy, gdy przeważająca większość stosowała się do równych dla wszystkich zasad, natomiast pojedyncze jednostki do tego się nie stosujące były identyfikowane i powstrzymywane. Cały rozwój gospodarki w takich społecznościach brał się ze współpracy umotywowanej chęcią zysku każdego uczestnika z osobna, ale do jego uzyskania była potrzebna rzetelna współpraca wszystkich. Zrozumienie, że zysk można osiągnąć tylko poprzez współpracę i działanie według wspólnych reguł, przychodzi łatwo, gdy człowiek przekona się na własnej skórze, że w inny sposób tego nie osiągnie; gdy własną stratą lub zyskiem mniejszym od zamierzonego przekona się, że złośliwością, mściwością i zawiścią osiągnie się krótkotrwałe i pozorne zyski, których człowiek w dłuższej perspektywie zostanie i tak pozbawiony. Równocześnie jednak zysk całej wspólnoty ludzkiej nie zaistnieje bez włożenia pracy każdego członka wspólnoty, która to praca też nie zaistnieje nigdy bez motywacji, którą to z kolei motywację może dostarczyć tylko jedno: chęć zysku, wyrażonego w każdy możliwy sposób interpretowany przez danego człowieka.

Sunday, July 23, 2017

[PL] Czy władza na pewno psuje?

Ten post powstał częściowo w odpowiedzi na wpis Jacka Sierpińskiego na jego blogu, w którym lekką ręką przypisuje wszystkim bez wyjątku ludziom potencjał na zbrodniarza:

http://sierp.libertarianizm.pl/?p=1441

W tym całym wywodzie skądinąd słuszny jest ten jeden winosek, choć nie został on nawet tak sprecyzowany: do zła ma masową skalę dochodzi zawsze wtedy, gdy określona grupa jednostek otrzyma nieograniczoną władzę.

Problem w tym, że ów wywód tego w najmniejszy sposób nie udowodnił, a do tego wniosku dochodzi karkołomnymi ścieżkami, zahaczającymi wręcz o ignorancję.

Lord Acton nie miał racji. Żadna władza nie psuje. Władza jedynie przyciąga ludzi już zepsutych i wyzutych z moralności. I ty popełniasz dokładnie ten sam błąd - zamiast znaleźć błąd w rozumowaniu Lorda Actona, przyjmujesz jego tezę za pewnik i próbujesz na siłę dowodzić, doprowadzając - jak to Jakub już napisał - do bardzo obraźliwej generalizacji.

Błąd Lorda Actona polega na tym, że błędnie przypisuje ludziom zmienianie się ich moralności pod określonym wpływem i sugeruje, że każdy człowiek jest narażony na bycie zepsutym i wyzutym z moralności. Poza tym, że to twierdzenie jest wysoce obraźliwe dla wielu ludzi, jest przede wszystkim kompletną bzdurą. A sam wniosek wynika wyłącznie z obserwowanej korelacji - nie umiesz natomiast określić przyczyn tej korelacji.

A przyczyna jest właśnie taka: to nie władza psuje tych, którzy będąc moralni nagle ową władzę dostali. To ci ludzie są już dawno zepsuci moralnie, tylko dopóki nie dostali władzy we własne ręce, nie byli w stanie z tych swoich niemoralnych zapędów skorzystać. Póki byli zwykłymi ludźmi, to za różne niemoralne czyny zostaliby albo ukarani przez władzę, albo mogliby zostać poddani społecznemu ostracyzmowi, ewentualnie nie mogliby realizować wielu rzeczy samemu, bo potrzebowaliby więcej wspólników zbrodni, a nikt by się do nich nie przyłączył. Mając władzę mogą to osiągnąć rozkazem, bez konieczności negocjowania z kimkolwiek i dostosowania się do kogokolwiek.

Ignorancja dotyczy też w dużej mierze samej obserwacji codziennego życia politycznego. Czy mało słyszymy o tym, że polityka jest brudna, że to jeden wielki syf, że porządny człowiek powinien się trzymać od tego z daleka? Czy mało mamy przykładów ludzi, którzy twierdzą, że "z pobudek moralnych" "nie zajmują się polityką"? To oczywiście jest głiupie i prymitywne, ale przynajmniej ludzie moralni mają w tej kwestii rozterki. Ludzie nie posiadający kręgosłupa moralnego i mogący sprzedać przysłowiową "własną matkę" dla politycznych korzyści tego typu rozterek moralnych nie mają, prawda?

Władza nie psuje - władza przyciąga zepsutych. Władza zachęca zepsutych do starania się o jej uzyskanie. Człowiek moralny często wręcz nie potrzebuje władzy, szczególnie jeśli aktualna władza pozwala mu na moralne postępowanie i kieruje na moralne postępowanie innych. Człowiekowi niemoralnemu władza jest potrzebna, bo bez niej nie może robić wszystkiego, co chce, szczególnie gdy wiąże się z użyciem przemocy wobec drugiego człowieka. Szczególnie jest to problem wtedy, kiedy uzyskanie władzy jest w jakiś sposób ograniczone, szczególnie przepisami prawnymi. To odsuwa dużą liczbę moralnych ludzi od władzy, ponieważ oni chcieliby ją uzyskać wyłącznie za pomocą moralnych i dozwolonych metod, a niemoralni ludzie nie mają żadnych oporów, by ową władzę uzyskać prawem i lewem, namawianiem i oszustwem, umizgiwaniem się i przemocą, pomaganiem innym i wystawianiem ich do wiatru. W taki sposób ludzie niemoralni są również wielokrotnie skuteczniejsi w bitwie o władzę.

Gdy przyjrzycie się, w jaki sposób do władzy doszli tacy ludzie, jak Hitler, czy Stalin, to zauważycie, że oni byli niemoralni nie tylko wtedy, gdy już ową władzę uzyskali. Byli niemoralni dużo wcześniej. Lenin swojej rewolucji przecież nie przeprowadził z litości dla Rosjan i dla sprzeciwienia się wciąż prowadzącemu wojny carowi. Zrobił to, bo dostał możliwości, zlecenie i pieniądze z Niemiec.

No dobrze, a skąd w takim razie wiemy na 100%, że ci ludzie mający władzę absolutną byli zepsuci od początku, a nie zepsuli się w trakcie? Czy to by oznaczało, że wystarczy dopuścić do władzy ludzi moralnych i już mamy receptę na zlikwidowanie wszystkich ludobójstw i wielkich zbrodni?

Teoretycznie tak, w praktyce zrealizowanie tego jest niemożliwe. Nie istnieje żaden "miernik moralności" wśród ludzi, a nawet organizacje, które teoretycznie mają stać na straży moralności i posiadają własny kodeks i wewnętrzne zasady, które mają kierować ludzi wyłącznie na moralne postępowaine, w żaden wyobrażalny sposób nie gwarantują, że wszyscy ich członkowie są rzeczywiście moralni i można im w tej kwestii zaufać. W tym temacie mam na myśli nie tylko ludzi należących do Kościoła Katolickiego, czy jakichkolwiek organizacji określanych jako "chrześcijańskie", ale generalnie wszystkie organizacje mające swój kodeks moralny. Instytucja "czarnej owcy" jest znana od wieków, nawet pierwsza organizacja chrześcijańska, czyli 12 apostołów, też taką instytucję posiadała. A Kościół, gdy zaczął być dużą organizacją, wewnątrz której można było też krótkimi ścieżkami załatwiać różne sprawy, zaczął przyciągać dokładnie tak samo różnych karierowiczów i "flaków moralnych", którzy postępowali moralnie tylko do momentu, kiedy nie mieli władzy i byli kontrolowani i obserwowani, ale puścili wodze fantazji natychmiast gdy tylko zdjęto im kaganiec moralności.

Jest tylko jeden sposób: pozwolić ludziom wybrać sobie swojego władcę i niech oni go ocenią wg własnych kryteriów - ale i dać im możliwość odwołania go lub wystąpienia z organizacji, nad którą on sprawuje władzę w dowolnym momencie, lub z bardzo krótkimi odstępami czasu, kiedy można to zrobić. Wtedy istnieje przynajmniej jakaś "ewaluacja" i istnieje jakiś "feedback" - gdy ktoś robi źle sprawując władzę, będzie to widać i ludzie go odwołają; jeśli dobrze, będzie rządził dalej.

Hipoteza o tym, że rządzący mając absolutną władzę zawsze się zepsuje, jest może popularna, ale intelektualnie prymitywna i nigdy przez nikogo nie udowodniona. Wynika to moim zdaniem z faktu, że o władcach, którzy mając absolutną władzę dokonali dobrych rzeczy, rozwinęli swoje państwo, poświęcali się dla swoich ludzi i dali im rozwój gospodarczo-społeczny, rzadko się skądinąd pamięta. Pamięta się głównie o tych, którzy dokonali wielkiego zła. Po części wynika to z faktu, że wszyscy uważają za "zwykłe i pożądane", by władca był taki, więc jeśli się taki trafia, nie uważają, że spotkało ich coś nadzwyczajnego, natomiast doskonale potrafią rozpamiętywać w nieskończoność rządy złych władców. Po części jednak także stąd, że ci dobrzy władcy rzadko trafiali się z władzą absolutną - z opisanych wyżej powodów. Oraz bywali bezbronni wobec innych, którzy w sposób wysoce niemoralny usiłowali im tą władzę odebrać.

Saturday, January 14, 2017

[PL] Co to takiego jest "ustawa"?

Odnoszę wrażenie, że ludzie nie mają w 90% pojęcia, co to takiego jest "ustawa".

Otóż mechanizm ten jest doskonale znany wszystkim, którzy pracują nad dokumentami opisującymi reguły. Najlepiej chyba z tym tematem są ogarnięci programiści, ale w wielu innych zawodach też występuje styczność z tym tematem.

Prawo państwa to zbiór reguł. Reguły te podlegają zmianie, aktualizacji, a zatem też i wersjonowaniu. W przypadku prawdziwych zawodów jest to zwykle wspomagane odpowiednimi narzędziami, zostały stworzone różne inżynierskie teorie opisujące mechanizm zmian, aktualizacji, wpływów, powiązań, zależności i tysiąca różnych innych pierdół, dla zwykłego zjadacza chleba nie do ogarnięcia. Dlatego zwykły zjadacz chleba nie zostaje programistą (mimo usilnych starań państwa, względnie samorządu, w zwiększaniu ich liczby poprzez edukację tłuków, którzy i tak tego nie ogarną, szczególnie podobno jest to plaga w USA).

Jak się domyślacie, jest to dokładnie tak samo nie do ogarnięcia dla szczególnie tępych bawołów, jakimi są politycy. Dlatego te same mechanizmy robione są za pomocą durnych jak kilo gwoździ, prymitywnych i ręcznych metod, bez zachowania jakichkolwiek reguł sztuki.

Czym jest zatem "ustawa"? Jest to tzw. "Change Request" do struktury dokumentu reguł prawa.

A teraz wyobraźcie sobie: nie istnieje nigdzie coś, co można określić jako "Latest Version" owej struktury dokumentu reguł prawa. Aby zatem znaleźć odpowiednią regułę prawa, która coś reguluje, to trzeba znaleźć ODPOWIEDNIĄ USTAWĘ.

Cała struktura dokumentu opiera się tylko i wyłącznie o udokumentowane USTAWY, czyli właśnie "Change Requesty". One mają przypisane daty i generalnie jedyne referencje, jakie posiadają, to są dwa rodzaje:
- odniesienie do reguły z konstytucji, gdy konstytucja zawiera tzw. "pusty slot" (wyrażenie: "szczegóły określa ustawa")
- identyfikator referencyjny do innej ustawy

Jeżeli to jest odniesienie do reguły konstytucji, to pół biedy - jest chociaż jakiś zahacznik.

Jeżeli jest to odniesienie do innej ustawy, to zwykle dlatego, że ta ustawa modyfikuje reguły wprowadzone przez referowaną ustawę. Referowana ustawa oczywiście też mogła modyfikować inną ustawę.

Plus oczywiście istnieją też ustawy, które tworzą nowe przepisy, nie wspomniane nigdzie indziej, ani nie usankcjonowane konstytucją. Generalnie, jak wiecie, konstytucja jedynie stanowi ograniczenie, czego państwu nie wolno robić, ale jak coś jest niewymienione w konstytucji, to państwu wolno ograniczać ludziom swobodę i wymuszać siłą zupelnie dowolne przepisy.

Jedyną pomocą w tym "łańcuchu zmian ustaw" jest coś, co nazywa się "tekst ujednolicony", co dla wielu prawników jest rodzajem "wow!", bo bez tego tekstu ujednoliconego trzeba po prostu grzebać się po wszystkich istniejących ustawach i wiedzieć która co zmienia, a jeżeli jest nowsza ustawa, która zmienia coś w starszej, to jak wiadomo, abrogacja.

Tekst ujednolicony jednak nie istnieje dla wszystkich przepisów prawa, jak też nie istnieje coś takiego, jak "ogólny indeks" zbierający wszystkie przepisy prawne, który zawierałby przynajmniej odnośniki do ustaw uszeregowanych wedle danej kategorii. Tzn. na pewno gdzieś jakieś prywatne indeksy ktoś prowadzi, bo bez tego to po prostu prawnicy mieliby łby jak sklepy. Ale generalnie w większości przypadków polega się na przepisach prawnych, które prawnik ma najzwyczajniej w świecie w głowie, bo zakuł te przepisy na pamięć.

Dlatego jak widzicie krytykę, że "tyle ustaw naprodukowano!!!", bądźcie pewni, że krytykant jest idiotą i nie ma pojęcia o czym mówi. Bo jedna ustawa może robić jedną z następujących rzeczy:


  • tworzyć zupełnie nowe, nie istniejące wcześniej przepisy
  • dokonywać zmiany w istniejących przepisach, w tym:
    • komplikować je jeszcze bardziej
    • upraszczać je
  • usuwać określone przepisy prawne, w tym wycofywać się całkowicie z regulowania danej działki

Przedmiotem krytyki powinny być wyłącznie działania tworzące nowe przepisy, gdy jest to niepotrzebne, czy też komplikujące istniejące reguły - nie zaś w czambuł wszystkie ustawy, bo akurat usuwanie i upraszczanie przepisów to czyn wielce chwalebny, ale żeby to zrobić, to nie ma innej możliwości, niż poprzez "wyprodukowanie ustawy".