Friday, April 27, 2018

[PL] Co to jest "pokrycie pieniądza"?

Przy okazji różnych dyskusji, szczególnie w przypadku kryptowalut i konfrontacji ich z walutami emitowanymi przez państwowe banki centralne, często używane jest określenie "pokrycia". Waluty państwowe są lepsze, bo "mają pokrycie", ewentualnie istnieje jakiś "gwarant" tych pieniędzy i to ma podobno czynić je lepszymi, a przynajmniej pewniejszymi od kryptowalut.

Niestety, osoba używająca podobnego argumentu nie ma kompletnie pojęcia, o czym mówi.

Tzw. "pokrycie" pieniądza polega na tym, że pieniądz jest gwarancją, że bank centralny, który ów pieniądz wyemitował, posiada w swoim skarbcu odpowiednią rzeczywistą ilość zasobów o wartości, która podlega jedynie nieznacznym fluktuacjom, o odpowiednio odgórnie określonej ilości przypadającej na jednostkę monetarną. Na tyle, że w teorii, gdyby każdy zgłosił się do banku aby w zamian za te jednostki monetarne wydał mu odpowiadającą mu ilość owych zasobów (głównie mineralnych i najczęściej mówi się tu o złocie), to byłoby to fizycznie możliwe.

Jednak sam fakt istnienia reguły rezerwy cząstkowej powoduje, że za każdym razem, kiedy dowolny bank działający legalnie z użyciem tej waluty udziela kredytu, do obiegu zostają wprowadzone dodatkowe jednostki walutowe nie mające pokrycia, co oznacza, że całość pokrycia wszystkich wyemitowanych pieniędzy rozkłada się równomiernie na nową ilość pieniędzy. Co prawda po spłaceniu kredytu wydrukowane pieniądze są usuwane z rynku, ale to nie zmienia faktu, że cały czas gdzieś jakiś bank udziela kredytu, więc puste pieniądze są stale w obiegu i służą do robienia nowych pieniędzy.

Oczywiście ów spadek wartości pieniądza nie wynika bynajmniej z równomiernego rozkładania się zgromadzonego "pokrycia" na nową ilość pieniędzy, z dwóch powodów: po pierwsze, dla większości ludzi i tak skarbiec banku centralnego to bajka o żelaznym wilku, a po drugie, nawet gdyby tu o to chodziło, to wartość zgromadzonych w tym skarbcu zasobów i tak podlega zmianom wartości, gdyby przyjąć że zasób tego typu jest w obrocie handlowym. W istocie wartość pieniądza jest sterowana wyłącznie prawem podaży i popytu: im więcej zasobów można kupić za taką walutę (albo: "jest w obrocie handlowym" i dostępna do kupienia za taką walutę), tym większy jest na nią popyt. To oznacza, że zwiększenie ogólnej produkcji zasobów w obrocie handlowym w obszarze używającym tej waluty powoduje wzrost wartości waluty w stosunku do innych, ponieważ na określoną ilość jednostek walutowych przypada więcej towarów w obrocie handloym.

Zwracam na to uwagę, bo inflacja jak najbardziej może mieć miejsce w przypadku "parytetu złota". Załóżmy, że bank centralny nie emituje pustego pieniądza za pośrednictwem udzielających kredytu banków, a każda wyemitowana jednostka walutowa ma zawsze pokrycie w ściśle określonej masie złota na nią przypadającego. W takiej sytuacji, w przypadku załamania gospodarczego i obniżenia produkcji następuje nagle inflacja wynikająca z tego, że przy mniejszej ilości towarów wzrasta ich cena, co jest równoznaczne ze zmniejszeniem ilości dostępnych towarów do kupienia za tę walutę - co nie ma kompletnie nic wspólnego z wartością zgromadzonego w skarbcu banku centralnego złota.

Dodatkowy problem z pokryciem istnieje w takim sensie, że banki centralne bardzo chętnie ostatnio zamiast przechowywać w skarbcu zasoby mineralne, przechowują tam waluty innych banków centralnych. W efekcie, przykładowo, jak centralny bank USA posiada w skarbcu Euro, a EBC posiada w skarbcu dolary, to owe dolary mają pokrycie m.in w Euro, które przechowuje Amerykański bank, owe Euro z Amerykańskiego banku mają pokrycie w... dolarach, które przechowuje EBC, które to dolary... itd. - byłoby to śmieszne, gdyby nie to, że waluty obcych banków centralnych stanowią pokaźną część skarbca banków centralnych na całym świecie.

Co więcej, banki często drukują sobie nawzajem walutę wymieniając się nią, powyższy mechanizm robiąc metodą peer-to-peer bez jakiejkolwiek żenady. To się nazywa "linia swapowa".

Ten mechanizm, wraz z mechanizmem "rezerwy cząstkowej", został przyjęty przez współczesne zachodnie państwa jako rodzaj "kagańca" na bank centralny, luźniejszego niż parytet złota, ale nadal kagańca. W krajach, w których bank centralny może sobie walutę drukować kiedy chce i nie ma żadnego "kagańca" (Argentyna, Zimbabwe) rezultat można obserwować. Parytet złota to jest taki "kaganiec absolutny" - pieniądz musi mieć pokrycie; w istocie jednak emisja pieniądza z pokryciem w złocie niewiele się różni od emisji bez pokrycia, ponieważ różni się jedynie ściągnięciem z rynku złota i tym samym wzrostu jego wartości w stosunku do innych towarów, ale jeżeli złoto i tak nie jest używane w 99% transakcji, nie ma to kompletnie żadnego znaczenia. Jedynym istotnym rynkowo elementem tego całego mechanizmu jest inhibitor. Złoto, które bank centralny musi ściągnąć, by wyemitować pieniądz, jest jedynie inhibitorem emisji - tzn. powoduje, że emisja jest możliwa, ale trudna i kosztuje wysiłek, co wydatnie obniża ilość pieniądza, jaką można wyemitować w danym czasie.

Ów inhibitor - czy też "kaganiec" - na emisję waluty zatem istnieje też w przypadku współczesnej bankowości: bank centralny nie może sobie w ogóle emitować waluty wtedy, kiedy najdzie mu ochota. Oprócz linii swapowej, mamy tu tylko jedną możliwość: rezerwa cząstkowa.

Kiedy bank udziela kredytu, przelewa na konto kredytobiorcy pieniądze całkowicie wirtualne (tzn. nie pobrane z jego prywantego skarbca, tylko wykreowane z powietrza), ale bank w zamian za to przekazuje z własnych zasobów do banku centralnego swoje własne - realne tym razem - pieniądze jako tzw. rezerwę (chodzi o to, żeby bank nie mógł pożyczać tych samych pieniędzy wielokrotnie). Gdyby była to rezerwa całkowita, wtedy bank musiałby przekazać dokładnie te same pieniądze, które wirtualnie wyemitował, w przypadku rezerwy cząstkowej jest to tylko pewna część tej sumy. W efekcie zatem udzielając kredytu bank poświęcił tylko pewną część swoich własnych pieniędzy, a resztę wziął "z powietrza". Te wirtualne pieniądze są w obrocie rynkowym przez cały czas aż do momentu, kiedy kredyt jest spłacony, bo wraz z pieniędzmi, które kredytobiorca bankowi oddaje, bank centralny zwraca mu też odpowiednią część rezerwy, a udział wirtualnych pieniędzy w tych, które spłacił kredytobiorca jest "spalany" w znaczeniu, że musi zostać wirtualnie odjęty od wysokości konta tak jak został wirtualnie powiększony w momencie udzielania kredytu. Finalnie zatem cała wirtualna emisja pieniądza jest przywracana do stanu początkowego - niestety ów "stan przejściowy" kiedy kredyt jest spłacany trwa w praktyce wieczność, bo ciągle jakiś bank komuś udziela kredytu i ktoś go spłaca, więc po jednym spłaconym kredycie przychodzi tysiąc kolejnych. W efekcie nie jest to stała emisja pieniądza, co prawda, tylko utrzymywanie pewnego "balona" inflacyjnego, ale nie zapominajmy, że te wirtualne pieniądze służą pośrednio do robienia innych pieniędzy. Jak?

Cały myk z emisją pieniądza polega na tym, że pieniądz emituje się, a "pokrycie" zdobywa on poprzez spalenie zasobów, które zostały otrzymane na wymianę za pieniądz. W istocie bowiem nie ma żadnej różnicy, czy jeżeli np. w zamian za złotówki przywieziesz do NBP dwa wagony wody, a NBP weźmie tą wodę i odparuje, czy też róznoważną im ilość złota, a NBP będzie je przechowywał. Dopóki nie nastąpi próba wymiany pieniędzy na zasoby ze skarbca NBP, kwestia istnienia pokrycia lub nie nie ma żadnego znaczenia. Tak samo jak nie ma znaczenia złoto w skarbcu NBP, którego 99% ludzi na oczy nigdy nie widziało, a i w obrocie handlowym go nie używa. Ba, nie widziało go nawet 99% klientów Amber Gold.

Owo spalenie zasobów stanowi po prostu czynnik zwany powyżej inhibitorem (lub kagańcem): trzeba zużyć wysiłek i jakieś zasoby ściągnąć z rynku (bez pożytku dla nikogo), żeby wygenerować taki pieniądz. Nie ma znaczenia, czy istnieje pokrycie, bo inflacja i deflacja to zjawiska, które oznaczają jedynie zmianę ilości jednostek walutowych w obiegu w stosunku do względnej ilości i wartości zasobów w obiegu handlowym. Aby te zjawiska nie występowały, musiałoby się dziać coś takiego, jak magiczne znikanie jednostek walutowych, gdy spada ilość zasobów, i magiczne ich pojawianie się, gdy ilość zasobów wzrasta. Osiągnięcie tego jest niemożliwe z przyczyn oczywistych, więc trzeba pogodzić się z istnieniem tych zjawisk.

Natomiast aby istniała waluta wymienialna i możliwa do bezpiecznego użycia w obrocie handlowym, potrzebna jest waluta posiadająca inhibitor emisji. W przypadku banków centralnych owym inhibitorem jest prawo, które wierzymy, że jest przez bank centralny dotrzymywane, i polega na tym, że bank nie emituje pieniądza inaczej niż poprzez ściśle określone "kanały". Problem tylko polega tutaj na tym, że państwa bardzo lubią później majstrować przy prawie i dopuszczać różne skomplikowane sztuczki, które poskutkują nowymi, może i nadal utrudnionymi, ale dopuszczalnymi kanałami emisji.

Natomiast kryptowaluty są emitowane poprzez stworzenie pustego pieniądza ze śladowym prawdopodobieństwem. "Emisja" kryptowaluty polega na tym, że każdy kto jej używa, ma szansę "wykopać" jednostkę walutową, co ewentualnie może uprawdopodobnić poprzez aktywne poszukiwanie - przy czym istnieje maksymalna ilość jednostek w obiegu, a wraz z powiększaniem ich ilości w obiegu maleje prawdopodobieństwo emisji, a tak wyemitowan pieniądz po prostu spowoduje równie śladową obniżkę wartości wszystkich monet będących w obiegu. Skąd wiemy, że to jest bezpieczne? Stąd, że proces ewentualnej emisji, warunki niemożliwości emisji i zabezpieczenia przed oszustwem, to wszystko elementy całego systemu transakcji. Od pieniędzy emitowanych przez banki centralne różni się to zatem tym, że jest to system o "zamkniętej definicji" i nowe metody "kanałów emisji" nie mogą zostać wprowadzone do tego systemu.

Oczywiście dla 99% ludzi komentujących sprawę kryptowalut - w tym większości polityków - jest to kompletna czarna magia, więc nie dziwi mnie, że reagują na to podobnie, jak średniowieczna ciemnota na zmieniające się warunki ekonomiczne i próbujące znaleźć winnego w postaci "czarownic".